Film bazuje na autentycznych wydarzeniach, które przed kilkoma laty wywołały w bałkańskich mediach falę dyskusji o pozycji kobiet w Kościele i społeczeństwie.

Akcja rozgrywa się w prowincjonalnej Macedonii podczas Święta Epifanii, prawosławnego odpowiednika naszych Trzech Króli. Zgodnie z tradycyjnym obrządkiem, miejscowy pop wrzuca do rzeki drewniany krzyż, za którym do wody wskakują mężczyźni. Ten, któremu uda się wyłowić relikwię, może liczyć na dobrobyt przez cały rok. Problem w tym, że po raz pierwszy krzyż wyławia kobieta, tytułowa Petrunia, wprawiając lokalną społeczność w osłupienie. Omal nie dochodzi do linczu, ale bohaterka nie zamierza ustąpić.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Petrunia bierze udział w męskim rytuale pod wpływem chwili, jednak podwaliny pod jej spontaniczną decyzję położyły lata upokorzeń. Kobieta jest już po trzydziestce, a wciąż mieszka z rodzicami, borykając się z zaborczą matką, nadwagą, samotnością. I bezrobociem, które w biednej Macedonii Północnej utrzymuje się na poziomie 20 proc. Magisterka z historii okazuje się kompletnie nieprzydatna, ale i na rozmowie kwalifikacyjnej w fabryce Petrunia słyszy od potencjalnego szefa, że "nawet nie chciałby jej pieprzyć". I właśnie wtedy coś w niej pęka. "Dlaczego nie mam prawa do roku szczęścia?", zapyta później na komisariacie, gdzie trafi w związku z cokolwiek kuriozalnym oskarżeniem o przywłaszczenie mienia. W końcu ani Kodeks karny, ani prawo kanoniczne nie zabrania kobietom rywalizacji o krzyż, ergo: o szczęście. Chodzi wyłącznie o niepisane reguły patriarchatu - wszak już od Starego Testamentu wiadomo, że religia i wojna to męskie zabawy.

"Bóg istnieje..." jest filmem zrealizowanym kobiecą, ale ciężką ręką, poniekąd charakterystyczną dla kinematografii bałkańskiej. To zupełnie przeciwległy biegun kina feministycznego niż francuski "Portret kobiety w ogniu". Reżyserka nie bawi się w subtelności, nie pozwala przemawiać samym obrazom, nie pozostawia miejsca na niedopowiedzenia. Poza protagonistką, świetnie zagraną przez debiutantkę Zoricę Nuszewą, ekran zaludniają stereotypy: twardogłowi gliniarze, obłudny duchowny, reporterka wietrząca sensację (w tej roli Łabina Mitewska, siostra reżyserki), wytatuowany troglodyta jako samozwańczy zwycięzca "wojny krzyżowej".

Mimo tej toporności Strugar Mitewskiej udaje się jednak przekonująco pokazać absurdy patriarchatu. Domyślnie męskiego świata, który podobnie instrumentalnie traktuje kobiety, jak religię. Krzyż jest tu nagrodą, ale jest też pałką - w kontekście, o którym mówił Leszek Jażdżewski w swoim niesławnym przemówieniu, które wzbudziło taką agresję wiernych, analogiczną do nienawiści wobec porównywalnie "obrazoburczego" aktu Petrunii.

Z polskiej perspektywy jest w tym niedoskonałym, acz ciekawym filmie pewna dojmująca aktualność, nie tylko w aspekcie upominania się o podmiotowość kobiet. Również - a może nawet przede wszystkim - ze względu na wskazanie niebezpiecznych związków chrześcijańskiej ikonografii z przemocą. Daje do myślenia, że plakat tegorocznego Marszu Niepodległości, gdzie zaciśnięta pięść owinięta jest różańcem na kształt kastetu, równie dobrze mógłby promować "Petrunię".

"Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia", Macedonia / Belgia / Słowenia / Francja / Chorwacja 2019, reż. Teona Strugar Mitewska, dystrybucja: Aurora Films