Kapadia zasłynął dokumentalnymi biografiami dwóch przedwcześnie zmarłych legend: mistrza Formuły 1 Ayrtona Senny i wokalistki Amy Winehouse. Maradona poniekąd uosabia charaktery obu tych postaci: boga sportu i znarkotyzowanej gwiazdy pop.

Reklama

Dualizm bohatera podkreślony zostaje już w oryginalnym tytule, brzmiącym "Diego Maradona". Polski dystrybutor skraca go do "Diego", co naturalnie ma dobitniej sugerować, że film wraz z jednowyrazowymi "Senną" i "Amy" składa się na specyficzną trylogię. I rzeczywiście - w kontekście "ceny sławy" jak najbardziej się składa. Podobnie w aspekcie formalnym - żadnych "gadających głów", jedynie perfekcyjnie zmontowany z setek niepublikowanych wcześniej archiwów, niezwykle kinetyczny obraz, wzbogacony komentarzami bliskich i fachowców z offu.

Nie zmienia to jednak faktu, że w przeciwieństwie do poprzedników nowy dokument Kapadii zasadniczo ufundowany jest na klasycznym motywie doktora Jekylla i pana Hyde'a, przepracowanym już przez kulturę po wielokroć. Niemniej - co udowadnia reżyser - wciąż efektownym.

"Odkryłem, że był Diego i był Maradona", mówi we wczesnym etapie filmu Fernando Singorini, trener przygotowania motorycznego Argentyńczyka. "Z Diegiem poszedłbym na koniec świata - dodaje później - ale dla Maradony nie wykonałbym ani kroku".

Ta dychotomia służy Kapadii za oś narracji. Tyle że inaczej niż w większości historii upadłych celebrytów, nie przebiega w prostej linii między prywatnym a publicznym. Reżyser wychodzi raczej z założenia, że każda dobra historia potrzebuje bohatera i złoczyńcy, a w osobie Maradony znajduje ich obu.

Jest więc Diego - król murawy, oddany mąż i ojciec, prostoduszny maminsynek z argentyńskich slumsów, który w wieku 15 lat zaczął utrzymywać całą rodzinę; idealny materiał na latynoską telenowelę. I jest Maradona - postać rodem z kryminałów Scorsesego, dziwkarz i kokainista, kumpel bossa włoskiej mafii Carmine Giuliano, niedojrzały egocentryk nieuznający syna z nieślubnego związku. Diego strzela zwycięskie gole na boisku, Maradona - samobóje w życiu codziennym.

Reklama

Jednak dysonans towarzyszy nie tylko portretowaniu tytułowej figury. Przejawia się też choćby w relacji tytana piłki z kibicami, oscylującej między miłością a nienawiścią. Przede wszystkim zaś uwydatnia się w punkcie zwrotnym w karierze Maradony, gdy "najlepszy piłkarz świata" przybywa do "najgorszego miasta w Europie".

To właśnie na neapolitańskim okresie kariery Maradony koncentruje się Kapadia. I trudno się dziwić, bowiem to w Neapolu jego gwiazda w pełni rozbłysła. I tam zgasła.

SSC Napoli było pośmiewiskiem ligi, gdy Maradona zdecydował się na zdumiewające w oczach wielu przenosiny z FC Barcelony. Tajemnicą poliszynela jest, że za rekordowy jak na tamte czasy kontrakt przynajmniej w części zapłaciła camorra. Choć za takie właśnie sugestie, co mamy okazję zobaczyć na ekranie, wściekły i cokolwiek podejrzanie spocony prezes klubu wyprosił dziennikarza z konferencji prasowej.

Nie trzeba jednak potu prezesa, by odczuć gorączkę chwili pojawienia się Maradony w Neapolu. Szaleństwo na ulicach, oblężenie przez paparazzi, ogólna histeria - Kapadia bezbłędnie chwyta ten euforyczny moment. Zaczyn mitu.

Media / Meazza Sambucetti

A potem następuje coś, co w hollywoodzkim widowisku spod znaku "od zera do bohatera" uznalibyśmy za zbyt bajkowe. Po drobnych perturbacjach z przystosowaniem się do charakterystycznego dla Italii brutalnego stylu gry "boski Diego" wyciąga Napoli z dołu tabeli na sam szczyt. Dwa mistrzostwa Włoch, puchar UEFA - w mieście, w którym futbol jest religią, zawodnik ze słuszną dziesiątką na plecach zostaje nieformalnie kanonizowany. "Krytykować Maradonę to jak krytykować Boga" - oznajmia z pełną powagą zagadnięty na ulicy neapolitańczyk. "Nie wolno tego robić".

Toteż wytrawny dokumentalista Kapadia nigdy nie krytykuje. Zachowuje dystans obserwatora nawet wtedy, gdy próżny gwiazdor pozwala się skorumpować mafii - najpierw za złote roleksy, później za biały proszek. Camorra skwapliwie wykorzystuje słabości Maradony. Podsuwając mu kolejne narkotyki i prostytutki, trzyma go w garści, by w końcu równie bezpardonowo rzucić śledczym na pożarcie.

Być może nawet ciekawsze niż skądinąd pasjonujący życiorys w typie "sex, drugs & football" są cały czas obecne w tle - a niekiedy i na pierwszym planie - napięcia społeczno-polityczne lat 80. oraz kwestie tożsamości narodowej. Kapadia podnosił już te tematy w "Sennie", zwracając uwagę, że podczas gdy wielu brazylijskich sportowców odcinało się od ojczyzny pogrążonej w kryzysie, heros brytyjskich teamów jeździł w kasku pomalowanym w zielono-żółte barwy i po każdym zwycięstwie wymachiwał flagą Brazylii.

W "Diegu" konflikt tożsamościowy wybrzmiewa jeszcze mocniej. I nie chodzi tylko o oczywistą nacjonalistyczną podszewkę futbolu i jego specyficzną "wojenną" retorykę i ikonografię. Historia Maradony to coś znacznie więcej.

Weźmy ćwierćfinał mistrzostw świata w Meksyku, gdzie Argentyna pokonała Anglię 2:1. Mecz przeszedł do legendy za sprawą niesławnej "ręki Boga", ale mało kto pamięta, że Maradona wziął wtedy osobliwy odwet za wojnę o Falklandy. Kapadia pamięta i chce, byśmy i my pamiętali.

Albo jeszcze lepiej: półfinał mundialu we Włoszech, gdzie argentyńscy obrońcy tytułu z Maradoną na czele pokonali gospodarzy w rzutach karnych. Diego dobrze wiedział, że przy takim obrocie spraw Włosi go znienawidzą, ale nie dość, że nie odpuścił na jotę, to jeszcze uderzył do sumień neapolitańczyków, buntując część z nich przeciw reszcie Italii.

Mamy więc w tej wyjątkowej opowieści iście hamletyczne rozdarcie między dwoma narodami, do którego dochodzi jeszcze rozdarcie wewnętrzne, niemalże mała wojna domowa, sprowokowana przez jednego człowieka. Za tę makiaweliczną operację idol zapłacił wysoką cenę - to wówczas popadł w niełaskę nie tylko tłumów, ale i miasta, które wcześniej tak go umiłowało. I odtąd nawet Diego nie był już w stanie dłużej bronić Maradony.

"Diego Maradona", Wielka Brytania 2019, reż. Asif Kapadia, dystrybucja: M2 Films