Ten film to święty Graal dla popkulturowych nerdów i maniaków. Nietrudno wyobrazić sobie widzów, którzy film Spielberga będą analizować kadr po kadrze, odnajdując wciąż nowe nawiązania i tropy. To robota na długie godziny. Akcja filmu w znacznej mierze rozgrywa się bowiem w wirtualnej rzeczywistości zwanej OASIS, a tam możesz być, kim chcesz. Jeździć, jakim chcesz autem. Używać dowolnie wybranej broni.
OASIS to wynalazek niejakiego Jamesa Hallidaya, wirtualny wszechświat, do którego podłączeni są niemal wszyscy. W niedalekiej przyszłości zastąpi on wszelkie inne formy rozrywki – w przeludnionym, nękanym kryzysami świecie OASIS wydaje się jedyną ucieczką od zmartwień codzienności. A dla niektórych może stać się szansą na nowe życie także w realu: Halliday przed śmiercią umieścił w swoim świecie trzy easter eggs – kto je odnajdzie, ten zyska prawo do posiadania OASIS. Największe szanse ma na to Wade Watts, osiemnastolatek z Ohio, w OASIS używający pseudonimu Parzival. Jego największym przeciwnikiem nie będzie jednak żaden z wirtualnych graczy – z potencjalnie najsilniejszymi Parzival się szybko sprzymierzy – lecz szef potężnej korporacji, która chce przejąć kontrolę nad wirtualną rzeczywistością.
Fabuła filmu, wywiedziona z powieści Ernesta Cline'a, jest typowa dla gatunku young adult – dorastający bohater ma do wykonania poważną misję, a przy okazji sprawdzi swoją wartość, zdobędzie przyjaciół, miłość i przy okazji zrozumie parę zasad rządzących światem. Ta treść jest w „Player One” w gruncie rzeczy drugorzędna – znacznie bardziej liczy się atrakcyjna forma, w jakiej została podana. A Spielberg nie stawia sobie żadnych (no, prawie żadnych) ograniczeń. Świat OASIS odtworzony na potrzeby filmu zbudowany jest niemal wyłącznie z popkulturowych cytatów. W wyścigach stają obok siebie KITT z „Nieustraszonego”, DeLorean z „Powrotu do przyszłości” i motocykl Akiry z komiksów Katsuhiro Otomo. Możesz mieć dowolnie zaprojektowane ciało, lecz równie dobrze możesz być hobbitem, Batmanem albo tytułowym robotem ze „Stalowego giganta”. Do walki z wrogiem wykorzystasz dowolną broń z gier komputerowych, ale równie dobrze sprawdzi się Święty Granat Ręczny albo Mechagodzilla. Cytaty z gier w stylu „Uncharted” czy „Devil May Cry” sąsiadują z archaicznymi produkcjami takimi jak „Adventure”. Ba, możesz stać się na chwilę bohaterem „Lśnienia” Stanleya Kubricka i na własną rękę poszukać rozwiązania zagadki pokoju 237. Doprawdy, „Player One” to globalny multimedialny crossover, setki postaci, urządzeń, pojazdów, zdarzeń – nie ma szans, by podczas pierwszego czy nawet drugiego seansu wyłapać wszystkie.
Popkultura żywi się – i zawsze żywiła – nostalgią. W ostatnich latach mieliśmy na to mnóstwo dowodów: niezliczone sequele, prequele, a zwłaszcza remake'i popularnych przed laty tytułów nie biorą się przecież z tego, że w Hollywood już całkiem zabrakło świeżych pomysłów. Ale tęsknota – a już w szczególności tęsknota za rozrywką z lat 80. – przybierała też całkiem oryginalne, nawet jeśli nie zawsze ambitne, formy. Od „Niezniszczalnych”, poprzez „Super 8”, horror „Coś za mną chodzi” i nową wersję Kingowskiego „To”, po serial „Stranger Things” czy cykl komiksowy „Paper Girls” - każdy z tych scenariuszy odwoływał się do znajomych wzorców, czytelnych schematów, sprawdzonych rozwiązań. Ale „Player One” to nostalgia po wielokroć spotęgowana. To kultura recyklingu dopchnięta do ściany, a nawet – by zacytować jednego z internautów – „nostalgia porn”. Film Spielberga – błyskotliwy, bardzo zabawny, perfekcyjnie zrealizowany – jest jednocześnie granicą, także finansową: prawa do wykorzystania tylu postaci i cytatów kosztowały słono, a przebić mógłby to pewnie wyłącznie Disney, choć pewnie musiałby zekranizować swoją grę „Infinity”. Ale światem popkultury rządzi prawo zysku, więc Ernest Cline już zapowiedział drugą część swojej powieści, więc i kino pewnie w swoim czasie po nią sięgnie.
Nie mam jednak wątpliwości, że ta formuła, bazująca na nostalgii za rozrywką z dzieciństwa zaczyna się wyczerpywać, a choć skarbiec cytatów wydaje się niewyczerpany, przez jakiś czas będziemy skazani na powtórki z powtórek, na niekończący się cykl ciągów dalszych i rebootów. Popkultura niczym mityczny uroboros pożera samą siebie i wciąż się odradza.
Nie warto jednak patrzeć na “Player One” wyłącznie jako na katalog rozrywkowych klisz. Za efekciarstwem kryje się bowiem artystyczne credo Spielberga. Reżyser w postaci Hallidaya dostrzegł najwyraźniej swoje alter ego: człowieka, który pragnie dostarczać rozrywki najwyższej jakości, a przecież świadomego, że sztuczna rzeczywistość - nieważne, czy wirtualna, czy wyczarowana na kinowym ekranie - nigdy nie zastąpi prawdziwego życia. Parzival może wewnątrz OASIS pokonać zastępy wrogów, lecz najważniejsze decyzje zawsze musi podejmować w realu. Banał? Niekoniecznie. Biorąc pod uwagę to, że amerykańska premiera filmu zbiegła się z aferą Cambridge Analytica, nigdy dość przypominania, iż w wirtualu nasze wybory rzadko są całkowicie niezależne. I często mają wpływ nie tylko na nas samych.
“Player One”, reż. Steven Spielberg, Warner, czas: 140 min; w kinach od 6 kwietnia 2018 roku