Powinienem się przyzwyczaić. Każda kolejna kinowa premiera sygnowana logo Marvel Comics trzyma poziom. W przypadku „Czarnej Pantery” można więc powtarzać tę samą listę zalet, co zawsze: doskonała rozrywka, pierwszorzędnie zrealizowana, równo rozkładająca emocje, a do tego świetna obsada, muzyka, efekty specjalne, itd. Fani wiedzą, czego oczekiwać, a jeśli ktoś do dziś nie zaakceptował reguł rządzących Marvel Cinematic Universe – a to już przecież osiemnasty film cyklu – zapewne i tak pozostanie obojętny.
T'Challa (Chadwick Boseman), jak każdy władca fikcyjnego królestwa Wakandy, jest jednocześnie Czarną Panterą, obrońca swojego ludu. Odizolowana od reszty świata i opływająca w naturalne bogactwa Wakanda kwitnie, jednak jej najcenniejsze zasoby – złoża metalu zwanego vibranium – stają się obiektem pożądania terrorysty i szmuglera Ulyssesa Klaue'a. Jednak to nie on okaże się najgroźniejszym przeciwnikiem Czarnej Pantery. O tron Wakandy upomni się bowiem renegat Killmonger (Michael B. Jordan).
Fabularnie film Ryana Cooglera przypomina szekspirowski dramat przefiltrowany przez baśniowe schematy. Król musi przejść kolejne próby, by udowodnić, że jest godny tytułu, lecz jednocześnie okazuje się, iż z uzurpatorem łączy go wiele więcej niż tylko chęć sprawowania władzy. Kolejne wydarzenia odsłaniają prawdziwe plany Killmongera, który okazuje się jednym z najciekawszych, najbardziej złożonych czarnych charakterów z dotychczasowych filmów MCU. Bliżej mu do Punishera niż typowych komiksowych złoczyńców: choć jest bezwzględnym zabójcą, łatwo zrozumieć motywy, które nim kierują.
Pod wieloma względami „Czarna Pantera” jest jednym z najważniejszych tytułów, jakie do tej pory powstały w ramach MCU. Po raz pierwszy stawia afrykańskiego bohatera na pierwszym planie i już sam ten fakt jest światopoglądową deklaracją, tak jak w połowie lat 60. było nią powołanie go do życia na łamach komiksów (Black Panther debiutował nawet wcześniej niż inni czarnoskórzy herosi: Falcon i Luke Cage). To także kino polityczne w sensie ścisłym: walka o wakandyjski tron jest w znacznej mierze odbiciem współczesnej polityki, zwłaszcza – co nie dziwi – amerykańskiej (choć część dialogów mogliby sobie śmiało wziąć do serca wszyscy przywódcy marzący o autorytarnych rządach, nie tylko Donald Trump). To starcie dwóch skrajnie różnych postaw: gdy T'Challa dąży do wyjścia z izolacji i podzielenia się ze światem bogactwem Wakandy, Killmonger marzy o tym, by odegrać się na realnych i urojonych wrogach i uprzedzić ich potencjalny atak. Ale scenariusz „Czarnej Pantery” nie bazuje wyłącznie na aktualnych politycznych aluzjach. Jest jednocześnie próbą rozliczenia kolonialnej przeszłości Afryki – jak zauważył krytyk „New York Timesa”, Wakanda nigdy nie została skolonizowana przez Europejczyków, stąd jej odrębność i siła – a także peanem na cześć różnorodności oraz manifestem feminizmu. Ryan Coogler pokazał, że formuła blockbustera nadaje się, by opowiadać o rzeczach ważnych – nawet jeśli chwilami wpada przy tym w nadmierny patos. Nie bez znaczenia jest fakt, że od strony wizualnej film pełnymi garściami czerpie z afrykańskiej sztuki: od kapitalnej muzyki ilustracyjnej skomponowanej przez Ludwiga Göranssona (osobnym atutem są piosenki skomponowane przez Kendricka Lamara), poprzez scenografię i kostiumy, aż po choreografię scen akcji i walk.
„Czarna Pantera” dowodzi wreszcie, jak pojemny i bogaty jest świat marvelowskich superbohaterów. Mieszczą się w nim i komedia o dorastaniu, i science fiction, i horror. Teraz, po szaleńczo zabawnym „Thorze: Ragnaroku”, dostajemy być może najpoważniejszy film w całej serii, niemal pozbawiony odniesień do pozostałych tytułów, a przecież ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że jest częścią tego samego uniwersum. Coraz większego i coraz bardziej złożonego.
„Czarna Pantera”, USA 2018, reżyseria: Ryan Coogler, dystrybucja: Disney