Scorsese powiedział kiedyś, że zazwyczaj kręci jeden film dla widzów, a następny dla siebie. Tę taktykę najdobitniej unaocznia właśnie przypadek "Milczenia". Reżyser przez 30 lat starał się pozyskać fundusze na adaptację powieści Shusaku Endo i dopiero sukces kasowy "Wilka z Wall Street", największego hitu w karierze, mu to umożliwił. Efekciarski, hedonistyczny "Wilk..." kontra mistyczne, surowe "Milczenie" – trudno o większy kontrast właściwie na każdym poziomie: komercyjnym, fabularnym, estetycznym.
Autor "Kunduna", który nim chwycił za kamerę, spędził rok w seminarium, nigdy w swej twórczości nie przestał kluczyć między tematami wiary i sekularyzmu. Chociaż regularnie wystawiał rachunki sumienia upadłym taksówkarzom, chłopcom z ferajny i "wściekłym bykom", to od czasu "Ostatniego kuszenia Chrystusa" nie podjął tak bezpośrednio dwóch wielkich zagadnień religii: dewocji i wątpliwości.
"Milczenie" zaczyna się sceną, która mogłaby pochodzić z któregoś epickiego dzieła Kurosawy. Górzysty, spowity mgłą krajobraz stopniowo obnaża okrutną tajemnicę: horror misjonarzy torturowanych wodą z gorących źródeł. Od pierwszych chwil staje się jasne, że przynajmniej technicznie film będzie kolejnym triumfem Scorsesego. Zdjęcia Rodrigo Prieto i scenografia Dante Ferrettiego ilustrują patologiczny mariaż dzikiej przyrody z jeszcze dzikszym człowiekiem z intensywnością nieoglądaną w kinie od "Apocalypto" Gibsona, a jednocześnie z poetyką właściwą Malickowi.
Do tego piekła na Ziemi, umiejscowionego w feudalnej Japonii, gdzie chrześcijaństwo karane jest śmiercią, przed którą wybronić może jedynie akt apostazji, dobrowolnie zapuszczają się dwaj młodzi portugalscy jezuici, Rodrigues (Andrew Garfield) i Garupe (Adam Driver), poszukujący swego zaginionego mentora Ferreiry (Liam Neeson). Trzy figury i trzy postawy wiary: reakcyjna, heroiczna, zrezygnowana.
Aktorzy wypadają więcej niż przyzwoicie. Garfield swą wrodzoną chłopięcą żarliwością podobnie jak w "Przełęczy ocalonych" przydaje autentyczności naiwnej martyrologii swojego bohatera. Neeson przekonująco gra enigmatyczną personę na styku zdroworozsądkowych wersji pułkownika Kurtza i Ra’s al Ghula z Nolanowskiego "Batmana". Driver wypowiada w filmie trzy słowa na krzyż, ale samą nietuzinkową fizycznością potrafi wykreować sugestywną postać.
Nie mniej interesująco prezentują się odtwórcy japońscy – weteran Issei Ogata (europejskiemu widzowi znany głównie ze "Słońca" Sokurowa) w roli zmanierowanego inkwizytora, Tadanobu Asano jako cyniczny tłumacz Rodriguesa oraz Yosuke Kubozuka jako inkarnacja Judasza.
Można mieć pretensje do reżysera, że postaci Japończyków potraktował dość powierzchownie w stosunku do zachodnich protagonistów, ale z drugiej strony – tym ciekawiej i mniej odtwórczo wypada wizja Scorsesego w zderzeniu z wcześniejszą ekranizacją "Milczenia" w reżyserii Masahiro Shinody, który siłą rzeczy inaczej rozłożył akcenty (do tego stopnia, że nawet w roli Portugalczyka Ferreiry, postaci skądinąd historycznej, obsadził Azjatę).
Jeśli więc w czymś upatrywać słabości nowego filmu względem poprzednika, to raczej w braku wyrazistej postaci kobiecej oraz w łopatologicznej narracji z offu tam, gdzie Shinodzie starczał sam obraz. Cokolwiek tandetnie wypadają też wodne miraże Jezusowego oblicza, w których przegląda się Rodrigues.
Scorsese nie ustrzega się zatem wpadek, ale zarazem z niekłamaną pasją zaprasza do dyskusji o istocie wiary i granicach forsowania doktryny. Stawia wiele pytań na kilku piętrach teologicznych i na żadne nie daje jednoznacznej odpowiedzi.
Stary mistrz zdaje się doskonale wiedzieć, że prawdziwą sztuką nie jest nakręcić film perfekcyjny pod każdym względem, lecz taki, który zaczyna się na dobre dopiero w momencie, gdy widz opuszcza salę kinową. Oczywiście – w milczeniu.
Milczenie | USA, Tajwan, Meksyk 2016 | reżyseria: Martin Scorsese | dystrybucja: Gutek Film | czas: 161 min