Jesteśmy, jak wiadomo, spadkobiercami wielkiego polskiego romantyzmu. Nawet ostatnie gigantyczne produkcje polskiego kina – "Miasto 44" i "Hiszpanka" – pokazują, że od tego dziedzictwa nie ma w zasadzie ucieczki. A polski romantyzm, wiadoma sprawa, jeździł na koniu. Mamy od wieków szczególny stosunek do koni, bratersko-wyrozumiały. Są naszymi bliskimi, w ich oczach zdajemy się dostrzegać o wiele więcej, niż naprawdę się tam kryje: wielką mądrość, zmęczenie, smutek, ale i przywiązanie. A to Polska właśnie. W Islandii jest, zdaje się, trochę podobnie i trochę inaczej jednocześnie.
Konie z filmu Benedikta Erlingssona upodabniają się do ludzi. Antropomorfizm na całego. Oglądając tę narrację, odnosi się wrażenie, że to konie ją nam opowiadają. Konie, nie ludzie. Najpierw zbliżenie na grzywę, potem oko, końskie oko puszcza do nas perskie oko. I pokazuje galerię ekscentryków mimo woli zderzonych z bezkolizyjnością zwierzęcych narratorów. Nie można tego wszystkiego brać dosłownie. Nie jestem antropologiem, ale wydaje mi się, że końsko-ludzkie opowieści należy potraktować jako współczesne ballady ludowe. Tym, co wyróżnia tę narrację i co stanowi o źródle sukcesu filmu oraz zaskoczenia odbiorczego, jest tonacja. – Człowiek na koniu jest równie dziwaczny jak szczur na kogucie – pisał w "Dziennikach" Gombrowicz. Erlingsson udziela odpowiedzi przeczącej. Ekscentryzm to norma. Konie są ofiarami, ale dosyć zdystansowanymi. To, co widzą u ludzi, zwyczajnie je przerasta. Islandzkie kuce, wytrzymałe, silne, małe konie, są za mądre na te wszystkie głupoty.
W bajecznym islandzkim pejzażu, nawet zbyt bajecznym, by mógł być rzeczywisty, jakiś przeterminowany Romeo, starszy pan z ryżą plerezą, zakochuje się w swojej klaczy, a widząc, że wystudzoną emocjonalnie lubą dosiada "napalony" ogier, srodze się na niej zemści. Lokalny moczymorda wykorzystuje lojalność kucyka, żeby dostać się do odpływającego właśnie rosyjskiego okrętu i zakupić "czysty spiryt". Latynoamerykański turysta, który znalazł się w tym miejscu właściwie nie wiadomo dlaczego, desperacko użyje wnętrza konia, żeby ocalić własne życie. W wielkim finale oglądamy zaś, używając pięknej metafory z wiersza Leśmiana, że konie i ludzie wespół zespół stają się "narzędziem pieszczoty, tej pierwszej, tej jedynej, która nie zna innych upojeń oprócz samej siebie". Scena prawie jak z "Zabriskie Point". Konie, ludzie i chuć.

Pisząc o tych przypadkach, czuję się niezręcznie. Źle to brzmi, zbyt dosłownie, nie oddaje siły kina. Bo "O koniach i ludziach" jest bowiem filmem prawdziwym na niby. To film o animalizmie opowiedziany z perspektywy poety. Groch z kapustą. Obrok z finezją.

Reklama
O koniach i ludziach | Islandia 2013 | reżyseria: Benedikt Erlingsson | dystrybucja: Spectator | czas: 81 min