"Wielkie oczy" powstawały przez dekadę. Pomysł na film zrodził się, kiedy scenarzyści Larry Karaszewski i Scott Alexander zastanawiali się, co by było, gdyby popkultura dotarła na inne planety. Zamiast jednak udać się w kosmos, pozostali na Ziemi, gdzie natrafili na fascynującą historię Margaret Keane, malarki, której mąż Walter przez wiele lat podawał się za autora jej obrazów.

Reklama

Keane uchodzi dziś za symbol emancypacji kobiet. Sama przeszła trudną drogą od stłamszonej przez otoczenie kobiety aż do wyzwolonej i pewnej siebie artystki, która postanowiła decydować sama o sobie i o swojej sztuce. Scenarzyści spotykali się z bohaterką przez kilka lat, konfrontując w tym czasie jej opowieści z prasowymi doniesieniami na temat jej i jej męża. W towarzyskich rubrykach nie mogli jednak odnaleźć tego, co w końcu stało się kwintesencją scenariusza, zapisu relacji, jakie łączyły Margaret z najbliższymi jej osobami: córką, przyjaciółmi czy wreszcie Walterem. Siłą filmu Burtona jest bowiem to, że nie krytykuje niczyich postaw ani nie próbuje przypisać bohaterom zero-jedynkowych intencji w tym, co robią. Nawet jeśli Walter przez to, jak wykorzystuje prace Margaret na swoją chwałę, jawi się jako łotr i czarny charakter, reżyser tak go przedstawia, że nie możemy odmówić mu sympatii. Taka postawa idzie zresztą w sukurs samej bohaterce, która po dziś dzień zarzeka się, że gdyby nie nieżyjący już Walter (zmarł w 2000 roku) jej prace nie zyskałyby światowego rozgłosu, a ona sama nie byłaby tu, gdzie jest dziś.

Dzięki tak rozłożonym akcentom "Wielkie oczy" stają się filmem o różnych obliczach miłości: do sztuki, do pieniędzy, do sławy czy też wreszcie do siebie nawzajem. Kocha przecież Walter swoją Margaret, bo to ona daje mu to, o co od dawna zabiega – a więc dochód i sławę, ale też ciepło domowego ogniska, opokę i sens. Mężczyzna wie, że bez niej byłby nikim, nie może więc nie zabiegać o jej względy. Jest to zresztą dla filmu Burtona symptomatyczne, że nie przedstawia historii malarki w duchu feministycznym. Ta narracja zostaje tu zupełnie porzucana, jakby nie miała dużego znaczenia. Margaret nie jest kobietą udręczoną, zepchniętą na margines, pozbawioną praw, tylko świadomą siebie osobą, która decyduje się na wybór – w jej przekonaniu – mniejszego zła. Sama godzi się na życie w cieniu męża.

Burtonowi udało się zerwać ze schematem klasycznych opowieści o dojrzewaniu do przemówienia własnym głosem, zastąpił je historią z życia wziętą. I tu daje się odczuć wpływ samej bohaterki, która nadzorowała nie tylko kolejne wersje scenariusza, ale też sklejki montażowe filmu. Co ciekawe, ekipa drżała przed jej opinią o filmie bardziej niż choćby przed zdaniem samego reżysera. Margaret otoczyła bowiem twórców taką życzliwością i ciepłem, że ci nie byli pewni, czy w interpretacji jej biografii nie posunęli się za daleko lub nie pokazali jej w negatywnym świetle.

Reklama

Powody do zmartwień okazały się na tyle na wyrost, że kobieta po prostu zauroczyła się "Wielkimi oczami" (tytuł odnosi się do cechy charakterystycznej portretów, które malowała – jej bohaterowie mają powiększone oczy). Jak sama mówiła na pokazie prasowym w Los Angeles, miała wrażenie nie tyle oglądania filmu fabularnego, ile kroniki z własnego życia, home made video, na którym zarejestrowano jej młodość (dziś Keane ma 87 lat) w momentach niezwykle intymnych i niespodziewanych.

Jeśli wierzyć w słowa artystki, trzeba oddać twórcom rzetelność w podejściu do jej historii. Nie byłoby tego efektu bez pary głównych aktorów. Zarówno Amy Adams, jak i Christoph Waltz, dają w "Wielkich oczach" prawdziwy popis: pierwsza – aktorskiej oszczędności, drugi – stylu i maniery. Aktorka zachowuje się poniekąd jak jej bohaterka – usuwa się w cień, zostawiając pole partnerowi. Adams, choć uchodzi za aktorkę seksowną i otacza ją hollywoodzki blichtr, stała się na planie szarą myszką, której uroda bynajmniej nie dodaje pewności siebie. Smakowicie, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie "American Hustle" z jej udziałem, wypadają sceny, w których wraz z mężem pojawia się na rautach. Ona niezauważana serwuje drinki, on bryluje w towarzystwie. Jest w tych ich wspólnych scenach pewna niesprawiedliwość, ale ten układ nie jest dla widza niewygodny i irytujący przez wzgląd na łączące bohaterów relacje. Złości raczej dlatego, że zbyt dobrze znamy go z prywatnego otoczenia, z sytuacji, kiedy na sukces jednej osoby pracuje druga, ale laury zbiera tylko ta pierwsza.

Nie popada jednak Burton nigdy w sentymentalne tony. Ochoczo korzysta za to z humoru, który wypełnia tę historię, nadaje jej ton, ale też odpowiednią dynamikę, tak dla twórcy "Eda Wooda" charakterystyczną. Tajną bronią amerykańskiego reżysera okazuje się Christoph Waltz, który nadaje swojej postaci cech bawidamka i zimnego drania, biegłego marketingowca i poczciwego łotra. Aktor dzięki kreacji Waltera znalazł komediową rolę na miarę swojego wielkiego talentu. Udało mu się przy tym obśmiać tych, którzy współcześnie zatruwają nam życie, wciskając dobra i produkty, których nie potrzebujemy. Nie tylko oni oglądając film Burtona, otworzą szeroko oczy.

WIELKIE OCZY | USA 2014 | reżyseria: Tim Burton | dystrybucja: Forum Film | czas: 105 min