Reżyser zmienia nastrój, czas i miejsce akcji o 180 stopni i zaprasza nas w podróż do krainy dzieciństwa – swojego, swojego bohatera i pokolenia urodzonego mniej więcej na przełomie lat 60. i 70. Nie byłby jednak sobą, gdyby trochę nie namieszał.
Historia rozpoczyna się współcześnie, na kozetce u psychoterapeuty (Marian Dziędziel), do którego z poważnym problemem natury osobistej zgłasza się pewien 40-latek (Łukasz Simlat). A że źródłem wielu dorosłych bolączek często jest młodość – lekarz każe pacjentowi cofnąć się pamięcią do tego właśnie okresu.
Rodzina bohatera jest dość przeciętna i odpowiada standardom epoki. Może ojciec (Adam Woronowicz) to nieco większy marzyciel niż sąsiedzi – dniami i nocami z wielkim namaszczeniem, acz bez powodzenia, konstruuje latawce. Syna kocha, chociaż może nie do końca potrafi ogarnąć jego dziecięce potrzeby i związane z jego wychowaniem obowiązki (taka kąpiel, dla przykładu, to olbrzymie wyzwanie). O żonę też się troszczy, nawet gdy podrzuca jej wychodzące poza małżeńską sypialnię propozycje erotyczne. Wszystko dobrze się układa do czasu, aż w życie rodziny wkracza zmysłowa pani Karolina, przedszkolanka (Karolina Gruszka).
Marcin Krzyształowicz zgrabnie lawiruje między fantazją i rzeczywistością, dziecięcą i dorosłą perspektywą, współczesnością i latami 70. Widzowi podrzuca pewną miłosno-obyczajową zagadkę do rozwiązania i bawi się formą. Nie tak bardzo, jak miało to miejsce w przypadku "Obławy", ale typowa narracja "od punktu A do B" zdecydowanie go nie interesuje. W "Pani z przedszkola" obcujemy z dziwną i rządzącą się własnymi prawami materią pamięci i uczuć. Potrafią one płatać różne figle, nawet zmieniać się pod wpływem wskazówek terapeuty i reżyser za tym niepokornym porządkiem podąża. Jest więc tu trochę zabaw z różnymi gatunkami, kilka innych drobnych niespodzianek.
Całą recenzję Dagmary Romanowskiej czytaj w portalu Stopklatka.pl>>>