Przedostatni film w dorobku Chaplina to farsowa wersja "Czarownic z Salem" i tort rzucony prosto w niesympatyczną twarz senatora Josepha McCarthy'ego. Wygnany z USA przez fanatycznych antykomunistów Chaplin powraca, by dokonać słodkiej zemsty. Reżyser odbiera swym prześladowcom całą domniemaną powagę i przedstawia ich wysiłki jako dziecinadę godną hiszpańskiej inkwizycji z późniejszego skeczu Monty Pythona.

Reklama

Niewinność ofiar McCarthy'ego i spółki zostaje podkreślona tym bardziej, że jej symbolem okazuje się dziesięcioletni chłopiec. Nad wiek rozwinięty dzieciak wzbudza instynktowną sympatię przebywającego w Nowym Jorku króla Estrovii. Grany przez Chaplina monarcha robi wszystko, by pomóc nowemu kompanowi w ucieczce przed antykomunistami. Przepełniający wzajemną relację bohaterów liryzm łagodzi bijący od fabuły sarkastyczny gniew. Mieszanka tych dwóch właściwości powraca w filmach Chaplina z imponującą regularnością, a sam "Król w Nowym Jorku" przypomina osobliwe połączenie "Brzdąca" i "Dyktatora".

Film wydaje się bardzo osobisty nie tylko ze względu na silne zaplecze autobiograficzne. "Król w Nowym Jorku" przypomina także szczere wyznanie uznanego mistrza, który nie kryje rozczarowania otaczającą rzeczywistością. Chaplin nie traci żadnej okazji do wyzłośliwiania się na coraz bardziej miałką popkulturę. Z profetyczną wirtuozerią sprzeciwia się jej sztuczności, tabloidowej pogoni za sensacją i językowi zaczerpniętemu ze sloganów reklamowych. Do rzeczywistości przedstawionej w "Królu…" doskonale pasują – przytaczane w jednym z felietonów Janusza Głowackiego – słowa rosyjskiego mafiosa: – Ameryka to Disneyland, a Mickey Mouse powinien wkrótce zostać prezydentem.

Na całe szczęście Charlie Chaplin potrafi wydostać się z – czyhającej na starzejących się geniuszy – pułapki zgorzknienia. Zamiast poddawać się frustracjom, reżyser po mistrzowsku przejmuje nad nimi kontrolę za pomocą komizmu. Przy okazji, niezależnie od sezonowych mód i dominujących tendencji, pozostaje ujmująco wierny tradycji slapsticku. Tożsamość "Króla w Nowym Jorku" najgłębiej buduje pod tym względem scena w restauracji. Główny bohater, w towarzystwie swego służącego, próbuje złożyć zamówienie, lecz zostaje zagłuszony przez rzępolącą w pobliżu orkiestrę. W chwili gdy słowa pozostają bezradne, król musi zawierzyć sile gestu i mimiki.

Reklama

Jak na niezobowiązującą farsę film Chaplina imponuje także ładunkiem artystycznej samoświadomości. Krytykujący upodobania masowej publiczności reżyser sprawia wrażenie pogodzonego z kasową porażką swojego filmu. "Król w Nowym Jorku", tak jak późniejsza o 10 lat "Hrabina z Hongkongu", w chwili premiery został niesłusznie zignorowany. Chaplin miał jednak świadomość, że jeszcze zatriumfuje. Gdy w 1972 roku odbierał Oscara za całokształt twórczości, Ameryka, która 20 lat wcześniej wypchnęła mistrza za granicę, zgotowała mu owację na stojąco. Choć na krótką chwilę król komedii odzyskał należną mu władzę.

KRÓL W NOWYM JORKU | Wielka Brytania 1957 | reżyseria: Charles Chaplin | dystrybucja: Art House | czas: 110 min