Trudno dziwić się dystrybutorom, którzy postanowili pokazać światu dramat "Niebo istnieje... naprawdę" w reżyserii Randalla Wallace'a. Film od początku miał zapewnioną mocną pozycję w box office – na jego widownię złożyli się wierni czytelnicy powieści pod tym samym tytułem, w której pastor Todd Burpo i konserwatywna pisarka Lynn Vincent opisali niezwykły przypadek chłopca wybudzonego ze śmierci klinicznej. Po przebudzeniu stwierdził, że w trakcie traumatycznego przeżycia odwiedził niebo (i nie ma wątpliwości, że jest to niebo chrześcijańskie). Książka jest sztandarowym przykładem tzw. value entertainment, czyli rozrywki, jakiej można, a nawet wypada oddawać się, będąc człowiekiem głębokiej wiary. Na rynku amerykańskim cieszy się ona nie tylko wysokimi zyskami, ale także ochroną przed zarzutami o grafomanię czy inne niedociągnięcia warsztatowe. Na podobną reakcję z pewnością liczyli twórcy filmowej adaptacji bestsellera.
W filmie w rolę Todda Burpo, czyli ojca małego bohatera, wciela się znany z "Małej Miss" Greg Kinnear. "Niebo istnieje... naprawdę" śledzi epizody z życia rodziny, która początkowo odrzuca paranormalną wiedzę chłopca, traktowanego przez jednych jak objawienie, przez innych – jak jarmarczny oszust. Dziecko (Connor Corum) twierdzi, że spotkało w niebie swoich przodków i nienarodzoną siostrę, ma także dostęp do duchów zmarłych bliskich ludzi, z którymi ma kontakt na co dzień. Podczas gdy rodzina próbuje racjonalizować niecodzienne zdolności chłopca, w miasteczku rozpętuje się piekło medialne, które stawia jego bezpieczeństwo pod znakiem zapytania. Film utrzymany jest w konwencji ciepłej historii na temat zadawania pytań o "kwestie najważniejsze", z uroczym kilkulatkiem wypowiadającym rezolutne uwagi o życiu i śmierci w tle.
Całą recenzję Katarzyny Grynienko czytaj w portalu Stopklatka.pl>>>