Piekielnie słaby film. Zbyt grzeczny do zilustrowania czarnej mszy i zanadto kontrowersyjny na standardy parafialnej świetlicy. O reżyserskim debiucie Floriana Davida Fitza można powiedzieć, że przypomina "Ostatnie kuszenie Chrystusa" w estetyce Oktoberfest. Zamiast inteligentnego bluźnierstwa niemiecki twórca oferuje wyłącznie miałką komedię romantyczną.
Pomysł opowieści o Chrystusie, który przychodzi na Ziemię, by sprowadzić Apokalipsę, wcale nie był skazany na porażkę. Kilkanaście lat temu rychłe nadejście końca świata doskonale zadziałało jako katalizator komediowej intrygi w hiszpańskim "Dniu bestii". W tamtym filmie Alex de la Iglesia konsekwentnie trzymał się jednak poetyki surrealistycznej zgrywy. Głównym problemem "Jezusa…" pozostaje za to zupełny brak stylu.
Komedię Fitza kwituje się wzruszeniem ramion także dlatego, że ciężko obdarzyć sympatią jej bohaterów. Miłosna wybranka Jezusa przypomina kumpelę Bridget Jones, która jednak znacznie gorzej radzi sobie z pogonią za rozumem. Wewnętrzne monologi Marie budzą zazwyczaj zażenowanie. Nawet jeśli od czasu do czasu okazują się celne, wciąż pozostają żartami niskich lotów. Dość powiedzieć, że bodaj najzabawniejszy dowcip w filmie dotyczy omyłkowego uznania Chrystusa za palestyńskiego terrorystę.
"Jezus mnie kocha" rozczarowuje także w kontekście znaczeń nadawanych metaforze Apokalipsy. Dla Fitza koniec świata staje się równoznaczny z zagładą męskości. Niedługo przed pojawieniem się na Ziemi Chrystusa główna bohaterka ucieka sprzed ołtarza, gdyż ma dosyć swojego nudnego narzeczonego. W tym samym czasie ojciec dziewczyny, przedstawiciel grona zadowolonych z siebie burżujów, postanawia zwalczyć egzystencjalne kryzysy za sprawą romansu z nastoletnią Białorusinką. Analizowane przez Fitza dylematy mają w sobie ciężar problemów pierwszego świata. Także dlatego na opóźniany w nieskończoność finał filmu czeka się jak na zbawienie.
JEZUS MNIE KOCHA | Niemcy 2012 | reżyseria: Florian David Fitz | dystrybucja: Vivarto | czas: 100 min