Na "Zniewolonego" spadł deszcz nagród i prestiżowych nominacji. Film Steve'a McQueena zasłużył na nie wszystkie, lecz z pewnością jego wielkości statuetkami zmierzyć się nie da. Oparta na wspomnieniach Solomona Northupa opowieść jest aktorskim triumfem całej obsady i brytyjskiego reżysera, ale przede wszystkim ważnym – i wyważonym – świadectwem hańby okresu niewolnictwa.

Reklama

Solomon Northup był wolnym, czarnoskórym nowojorczykiem, utalentowanym skrzypkiem podstępem sprzedanym w niewolę w latach 40. XIX wieku. Po 12 latach pracy na plantacjach Południa udało mu się wrócić do rodziny – i nie zdradzam tu fabularnego sekretu, wszak film oparty jest na pamiętnikach spisanych i wydanych przez Northupa wkrótce po uwolnieniu. W czasie premiery wywołały spore zamieszanie, potem jednak o nich – a także o ich autorze – zapomniano. Nie wiadomo nawet, kiedy Solomon Northup zmarł i gdzie został pochowany.

Wbrew pozorom to nie Steve McQueen przypomina o jego dziennikach (ich wznowienia ukazują regularnie od pół wieku, do księgarń trafiło również ich polskie tłumaczenie), nie jest nawet pierwszym reżyserem, który sfilmował historię Northupa – 30 lat temu telewizyjną ekranizację wspomnień zrealizował twórca "Shafta" Gordon Parks. Ale w memuarach Northupa brytyjski reżyser znalazł dopełnienie swojej dotychczasowej filmowej twórczości. "Głód" i "Wstyd" skupiały się jednak na fizycznych i psychicznych cierpieniach jednostki, "Zniewolony" zaś jest filmem o cierpieniu milionów, jednak wbrew pozorom pozbawionym moralizatorskich zapędów i cynicznej gry na emocjach.

To nie poruszający czułe struny melodramat, jaki mógłby z tego materiału nakręcić Steven Spielberg. Losy Northupa Steve McQueen pokazuje z dystansem, dając jednocześnie niemal dokumentalne świadectwo zgotowanego niewolnikom piekła. Choć nie brakuje tu wstrząsających sekwencji, brutalne sceny dawkuje oszczędnie. Brytyjski reżyser nie każe widzom zamykać oczu lub wzruszać się losem nieszczęsnych bohaterów. Emocjonalny chłód w połączeniu z oszałamiającą warstwą wizualną (McQueen to wciąż przede wszystkim artysta, laureat prestiżowej Nagrody Turnera) "Zniewolonego" działa jeszcze mocniej. Okrucieństwo, fizyczna i psychiczna przemoc zaklęte w pięknych kadrach robią piorunujące wrażenie.

Główny bohater – fenomenalnie zagrany przez Chiwetela Ejiofora – stoi nieco z boku wydarzeń. Jest ofiarą, ale to nie on przyjmuje najcięższe ciosy. Kolejne upokorzenia znosi z cichą rezygnacją, nie jest typem czarnego Spartakusa (czy choćby Tarantinowskiego "Django", z którym "Zniewolonego" recenzenci chętnie zestawiają), nie poderwie pobratymców do z góry skazanej na klęskę walki. On za miliony cierpieć nie chce i nie będzie, sam jednak powtarza, że woli "żyć", a nie "przeżyć". Gdy wreszcie uwolniony opuści plantację okrutnego Edwina Eppsa (Michael Fassbender), nie pozostawi towarzyszom niedoli choćby cienia nadziei na odmianę ich losu.

Solomon Northup na wolności zaangażował się w ruch abolicjonistyczny, jego pamiętnik był dla walczących o zniesienie niewolnictwa działaczy ważnym dokumentem. Początek prawdziwych zmian miało zobaczyć jednak dopiero kolejne pokolenie.

ZNIEWOLONY. 12 YEARS A SLAVE | USA 2013 | reżyseria: Steve McQueen | dystrybucja: Monolith | czas: 134 min