Tytułowy bohater robi interesy z meksykańskim kartelem narkotykowym. Jakiego dokładnie rodzaju są to interesy, nie dowiadujemy się, choć pierwsze pięćdziesiąt minut filmu zajmują głównie długaśne dialogi obolałe od znaczeń. Z ich zawiłej metaforyki łatwo jednak wyłuskać ostrzeżenie, że owe biznesy mogą źle się skończyć dla Adwokata i jego narzeczonej (dekoracyjna rola Penelope Cruz). Ale pan mecenas nic z tego nie kuma i idzie w zaparte. Czy też raczej, należałoby powiedzieć, idzie w zaparcie, gdyż blady Michael Fassbender – nie mając z czego ulepić roli – obnosi się z miną solenną i napiętą niczym w filmie "Wstyd". Jakby jego bohater cierpiał na chroniczną obstrukcję.
Bardziej prawdopodobne, że jest po prostu przygłupem, skoro nie zdaje sobie sprawy, w co się pakuje. Nie pierwszy to przygłup w świecie McCarthy'ego (przypomnijmy chociażby "To nie jest kraj dla starych ludzi"), ponieważ jednak filmowi Scotta brakuje czarnego humoru, głupota Adwokata natychmiast dystansuje nas intelektualnie i emocjonalnie od świata przedstawionego. Że to się musi źle skończyć, wiadomo zresztą od początkowej, jakże metaforycznej sceny, gdy dziki kot goni króliczka.
Rzeczywiście, w połowie filmu następuje wydarzenie, które wywraca egzystencję Adwokata do góry nogami. Lecz fabuła nie zyskuje przez to ani na klarowności, ani na wyrafinowaniu, zadajemy więc sobie pytanie, dlaczego akurat ten epizod wywołał aż takie trzęsienie ziemi połączone z masakrą.
Cała recenzja Bartosz Żurawieckiego w serwisie Stopklatka.pl >>>