"Lovelace" – film, o którym głośno było już od etapu angażowania obsady – został pokazany we Wrocławiu w ramach 4. American Film Festival, gdzie oglądał go Artur Zaborski. Oto jego recenzja:
Biografia słynnej porno aktorki ma interesującą formę: jej historię oglądamy dwa razy. Najpierw – wersja oficjalna, taka, jaką przedstawiały media w latach 70. Później – wracamy na start i poznajemy życie bohaterki od kuchni. W pierwszej wersji jest bajecznie kolorowo, ekran skrzy się od fleszy i ferii sukienek. W drugiej – nad obrazem góruje dźwięk: padają wyzwiska i odgłosy wymierzanych razów i policzków.
Bo życie Lindy do łatwych nie należało. Chociaż stała się symbolem seksualnej rewolucji zapłaciła za to wysoką cenę, będąc prostytutką na usługach własnego męża. Odrzucona przez konserwatywną rodzinę, samotnie znosiła tyranię liberalnego potwora, któremu ślubowała miłość na dobre i na złe. Dlaczego przez tyle lat znosiła upokorzenia, pozwalała się wielokrotnie gwałcić i bić? Co spowodowało, że w końcu powiedziała "dość!"? Na te pytania w filmie odpowiedzi nie znajdziecie. Podobnie zresztą jak na setki innych, które narzucają się w trakcie projekcji. Epstein i Friedman próbują zagłębić się w niesamowicie ciekawy świat porno biznesu, ale zamiast penetracji decydują się na grzeczne fellatio. Kontekst jest tu ledwie muśnięty, przemiana bohaterki – naszkicowana, a geneza fenomenu Lindy Lovelace – niezbadana.