"Samsara" to hinduistyczne koło życia, niekończący się cykl narodzin i śmierci. Fricke nie trzyma się jednak kurczowo buddyjskiego klucza – po pierwszych ujęciach, w których oglądamy tybetańskich mnichów usypujących z piasku mandalę, amerykański reżyser zaczyna fascynującą wędrówkę po świecie. Od arktycznych pejzaży po gorące pustynne piaski, od Wersalu po zakłady mięsne w Japonii, od Hawajów po zdewastowane przez huragan Katrina przedmieścia Nowego Orleanu. Zatrzymuje w kadrach piękno przyrody i zabytkowych monumentów, by za chwilę zderzyć je z narastającym chaosem industrialnej rzeczywistości. Niczym w „Barace” podgląda ludzkie rytuały – to może być zarówno chrzest, jak i pogrzeb afrykańskiego gangstera (chowanego w trumnie w kształcie pistoletu).

Reklama

Kadry zmieniają się jak w kalejdoskopie, pozbawione jakiegokolwiek komentarza – poza piękną muzyką Lisy Gerrard z Dead Can Dance – mogą przez chwilę przypominać skakanie po telewizyjnych kanałach lub bezmyślne przeglądanie kolejnych stron internetowych. Ale Ron Fricke swoje obrazy układa w logiczną całość, czasem zaskakując zderzeniem pozornie niepowiązanych ze sobą kadrów albo nieoczekiwanym wizualnym dowcipem. Jego film łatwo zignorować – wielu widzom może wydawać się olśniewającym, ale pustym i nieznośnym ciągiem skojarzeń. A jednak udało mu się w "Samsarze" uchwycić zarówno piękno, jak i szaleństwo współczesnego świata.

SAMSARA | USA 2011 | reżyseria: Ron Fricke | dystrybucja: Hagi | czas: 102 min