Polskie kino historyczne znów przegrywa. Bitwę warszawską przegrał niedawno Jerzy Hoffman, ale żeby ponieść klęskę pod Wiedniem, musieliśmy sięgnąć po pomoc zaciężną: armię Sobieskiego pogrążył Włoch Renzo Martinelli.
Wbrew pozorom to nie polski król jest bohaterem filmu. Wydarzenia oglądamy z perspektywy włoskiego mnicha Marca, cudotwórcy i doradcy cesarza Leopolda (grający go Piotr Adamczyk może czuć się w filmie zwycięzcą – przynajmniej aktorsko), oraz wielkiego wezyra Kary Mustafy, którego celem jest to, by nad Wiedniem powiewał "zielony sztandar Proroka", co dla pewności, że widzom się utrwali, powtarza wiele razy. Obu łączy tajemnica z przeszłości, ale znaczenia dla rozwoju akcji nie ma to żadnego: "Bitwa pod Wiedniem" to porażka na każdej linii. Nieudolny, budzący nawet nie śmiech, lecz politowanie produkt, w którym marnują się dobrzy aktorzy, osobliwie zmuszeni do mówienia po angielsku, choć anglojęzyczny z urodzenia jest jedynie grający Marca F. Muray Abraham.
Zresztą po co zatrudniać do małych ról Daniela Olbrychskiego i Borysa Szyca, skoro nie mają żadnych kwestii dialogowych? Zamiast bohaterów mamy zatem woskowe kukły, zamiast scenariusza – zbiór patetycznych przemów, zamiast kawałka porządnie opowiedzianej historii – przekłamany, propagandowy gniot. Na dodatek obrzydliwie antyislamski, o czym może świadczyć fakt, że podkreślana jest tam data 11 września – choć bitwa rozegrała się dzień później, a oblężenie Wiednia zaczęło znacznie wcześniej. Ale przecież chodzi o to, by szkolne wycieczki utrwaliły sobie w pamięci, gdzie tkwią korzenie islamskiego terroryzmu, może po seansie dzieciaki podpalą jakąś budkę z kebabem, jeszcze raz mszcząc, choćby symbolicznie, przodków poległych 350 lat temu z rąk siepaczy wezyra.
BITWA POD WIEDNIEM | Polska, Włochy 2012 | reżyseria: Renzo Martinelli | dystrybucja: Monolith | czas: 130 min