Podczas organizowanego na kole podbiegunowym festiwalu filmowego chcą dorwać emerytowanego reżysera George'a Sarrineffa i namówić go na wspólny projekt. W teorii europejskie kino drogi zrealizowane w Jarmuschowskim duchu (choć reżyserska para Olivier Babinet i Fred Kihn przyznaje się także do inspiracji Akim Kaurismakim, Davidem Lynchem i Jean-Lukiem Godardem) mogłoby się udać, nawet jeśli na Starym Kontynencie nie mamy odpowiednika legendarnej drogi numer sześćdziesiąt sześć; mogłoby, lecz "Robert Mitchum nie żyje" to film rwany, nieskładny i chaotyczny.
Znakomita jest co prawda ścieżka dźwiękowa, pełna kawałków, także polskich, z lat pięćdziesiątych, i cieszyć mogą nas sceny rozgrywające się nad Wisłą (wątek w łódzkiej filmówce), lecz cały ten łaknący spójności miszmasz trudno kupić. Brak tutaj chociażby ciekawej obserwacji socjologicznej, o którą formuła filmu wręcz woła, odwiedzane przez bohaterów kraje zlewają się w jedno, a przecież wypadałoby w jakiś sposób zrobić użytek z europejskiego multikulturalizmu. Sporo jest w "Robert Mitchum nie żyje" scen na granicy pastiszu, intertekstualnych tropów i autotematycznych uwag o sztuce tworzenia dzieła filmowego, lecz, niestety, rozłazi się to wszystko w szwach.
ROBERT MITCHUM NIE ŻYJE | Francja, Norwegia, Belgia, Polska 2010 | reżyseria: Olivier Babinet, Fred Kihn | dystrybucja: Vivarto | czas: 91 min