"Blue" to w języku angielskim nie tylko "niebieski". Także depresja, przygnębienie, beznadzieja. "Niebieski kod", niezależnie od medycznego nazewnictwa (konieczność podjęcia natychmiastowej akcji ratunkowej), ma etymologię egzystencjalną. Chodzi o barwę smutku.
"Code Blue" to nie opera mydlana o dzielnych lekarzach i ofiarnych pielęgniarkach. Ratowanie życia jest mało fotogenicznym znojem, a werystycznie fotografowany zgon ma w sobie coś z erotycznej ekstazy. Szybki montaż: strzykawki, medyczne oprzyrządowanie, zmarszczka na czole chorego, pot ekipy ratunkowej. Cięcie. Ciało przykryte prześcieradłem. Nie jest niewinne, wydaje się poturbowane. Sterylny spokój miejsca jest również trujący. Do organów wszystkich: umarłych i żywych, wdarło się zakażenie.
Bohaterką filmu jest Marian (Bien de Moor), pielęgniarka pracująca na oddziale paliatywnym. Matka śmierć. Dla pacjentów potrafi być czuła i delikatna. Dla siebie jest przede wszystkim okrutna. Zakaziła zdrowe organy. Egzystencjalna gangrena dopada ją każdego dnia. Antoniak nie jest może zbyt błyskotliwa, obarczając za ten stan rzeczy dojmującą samotność. Właśnie ta choroba cywilizacyjna zagnieździła się w ciele i duszy bohaterki. Marian mieszka w luksusowym apartamencie ze zniewalającym widokiem, wnętrza jej domu są schludne, minimalistyczne, gustownie urządzone, tylko gdzieniegdzie kłębią się nierozpakowane kartony, a zamiast łóżka widzimy zdezelowany materac. Chwilowy luksus, wieczna depresja. Code Blue.
Sąsiadka Marian, jedna z niewielu osób, która okazuje kobiecie jakiekolwiek zainteresowanie, zapyta ją: – Jak żyjesz, masz dzieci, męża, kochanka?. – Kochanka – odpowiada po długiej pauzie. Kłamiąc, mówi prawdę. Przecież jej zbiorowym kochankiem, zastępującym być może traumę wcześniejszych związków, jest szpital, więź z umierającymi. Marian gładzi ich zimne dłonie, zabiera pacjentom prywatne grzebienie z puklami siwych włosów, dotyka przedmioty, pieści w dłoniach. Ale im bardziej jest czuła na zapachy funeralne, tym gwałtowniej pożąda ścieku w życiu. Interesują ją tylko mocne akty. Poniżenie, gwałt, przemoc. Pornografia sytuuje się obok "Doktora Żywago" Leana i fragmentów "Niewolnicy Isaury", którą Antoniak z pewnością zapamiętała z pobytu w Polsce.
Eros to gwałt. Perwersyjny, seksualny akt przemocy, pokazany w finale "Code Blue" bez żadnych bałamutnych ozdobników i wyciemnień, jest nie tylko przejawem choroby. Chodzi o mroczną fascynację erotyczną, która często pozostaje jedyną ludzką cechą, którą zachowaliśmy w zdehumanizowanej rzeczywistości.
Życie jest szpitalem. Siniaki, strupy, zajady, plastry, zmarszczki, odmawiające posłuszeństwa kończyny. Chwilową pastylką na zapomnienie jest sado-maso na ciele. Thomas Bernhard pisał o "szumach", których nie można się pozbyć. Wwiercają się w głowę, dopadają myśli, są trucicielami. Zakażenie.
– Umarłam, lecz nie mogę zasnąć – wołała Agnes w "Szeptach i krzykach" Bergmana. Kiedy padały te słowa, martwe ciało Agnes leżało na łóżku, wśród zwiędłych kwiatów i dusznego zapachu świec. Na twarzy bezsennej zmarłej dało się zauważyć pierwsze oznaki rozkładu. – Umarłam – mogłaby powiedzieć Marion. "Zasnęłam". Jedno i to samo.
CODE BLUE | Holandia 2011 | reżyseria: Urszula Antoniak | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 81 min