Reżyser Lech Majewski dokonuje zamachu na przyzwyczajenia współczesnego widza. Nie tylko dlatego, że jego film pozbawiony jest konwencjonalnie pojmowanej akcji i balansuje na pograniczu kina i wizualnego eksperymentu. Majewski zmusza nas do wejścia w obraz Pietera Bruegla – zarówno w sensie literalnym, jak i metaforycznym. Intensywne obcowanie z dziełem starego mistrza, nawet za pośrednictwem ekranu, wymaga zaś otwarcia się na głębszy wymiar sztuki – a to doświadczenie rzadko oferowane przez filmowe produkcje.
Było tak: amerykański historyk i krytyk sztuki Michael F. Gibson obejrzał "Angelusa" – wyreżyserowany przez Majewskiego film o śląskim teozofie i prymitywiście Teofilu Ociepce. Napisał entuzjastyczną recenzję, w której porównał filmowca do Bruegla, i wysłał mu swój esej poświęcony jednemu z obrazów holenderskiego mistrza – "Drodze krzyżowej" z Kunsthistorisches Museum w Wiedniu. Majewski zachwycił się tekstem, rozpoczął własne studia nad obrazem, a w rezultacie zaprosił Gibsona do wspólnego napisania scenariusza, który stał się kanwą "Młyna i krzyża". Ekipa filmowa poświęciła kilka lat na drobiazgowe odtworzenie rzeczywistości starego malowidła. Zdjęcia powstawały w Polsce, Czechach, Austrii i Nowej Zelandii. Zarejestrowany na taśmie materiał poddano następnie skomplikowanej cyfrowej obróbce – w efekcie wyprodukowano tło obrazu, na które rzucono postaci aktorów. Michael York zagrał mecenasa sztuki i przyjaciela malarza Nicholasa Jonghelincka, któremu artysta objaśnia w filmie swoje dzieło. Charlotte Rampling wcieliła się w namalowaną przez Bruegla bolejącą pod krzyżem Marię.
Słynni aktorzy od dawna chcieli współpracować z Majewskim, więc chętnie zaangażowali się w ten nietypowy projekt wymagający od nich budowania roli praktycznie z niczego, tylko na bazie kostiumu i poetyzujących monologów napisanych przez Gibsona. Trudniej było się przebić przez hollywoodzkich agentów Rutgera Hauera, którego reżyser upatrzył sobie jako odtwórcę roli Bruegla, bazując na podobieństwie do jedynego znanego autoportretu malarza. Pomógł przypadek – pochodzący z Holandii amerykański gwiazdor miał w swoim dziecinnym pokoju reprodukcję "Drogi krzyżowej"... Do tego dziesiątki statystów, kostiumów, scenografii, zwierząt i namalowany około 1564 roku obraz staje przed naszymi oczami jak żywy. Moc emanująca z ekranu jest niewiarygodna. Estetyka renesansowego malarstwa, podrasowana współczesną techniką, działa wprost obezwładniająco – takiego piękna i precyzji nie ogląda się na co dzień.
Jednak ambicją Majewskiego nie było banalne ożywienie obrazu, wprawienie w ruch tego, co zastygło na płótnie. Reżyser proponuje nam nie tylko dosłowne wejście w malowidło Bruegla, lecz także odczytanie różnych jego warstw: symbolicznej, metaforycznej czy nawet doraźnie publicystycznej. Bruegel nie przez przypadek namalował oprawców Chrystusa jako hiszpańskich żołnierzy w czerwonych pelerynach, był to jego komentarz do bieżącej sytuacji politycznej.
Poszczególne motywy obrazu poddane są analizie i interpretacji, ale to nadal nie wyczerpuje wymowy dzieła Lecha Majewskiego. Odbieram jego gest jako wyraz swoistego buntu wobec współczesnej kultury obrazu, która otacza nas tysiącami wizerunków, jednak nie proponuje nam nic poza naskórkowym, powierzchownym i mechanicznym odczytywaniem tych ikonicznych znaków. Majewski – malarz z wykształcenia – proponuje nam odmienną metodę postrzegania obrazu – zarówno konkretnego malowidła Bruegla, jak i swojego filmu. Reżyser traktuje obraz jako swoiste pole semantyczne, złożone z zespołu znaków, apelujących do widza na różnych poziomach i wymagających odpowiedniego odczytania. Podobnie jak holenderski malarz nasyca swój obraz rozmaitymi treściami, przerzucając na widza ciężar samodzielnego dochodzenia do sedna i związania całości w spójną narrację.
MŁYN I KRZYŻ | Polska, Szwecja 2010 | reżyseria: Lech Majewski | dystrybucja: ITI Cinema | czas: 96 min