A jednak nie jesteśmy skazani na przaśny humor i ekranowe umizgi tych samych aktorów w bliźniaczo podobnych pseudokomediach. Wystarczyło wypuścić na ekrany "Jeża Jerzego", najbardziej niepokornego bohatera polskich komiksów. Efekt jest znakomity, choć co bardziej wrażliwych widzów może zaszokować. Ale nawet jeśli do tej pory nie mieliście z Jeżem Jerzym do czynienia, warto dać mu szansę.
Jerzy jest osobnikiem raczej wyluzowanym. Spędza czas na piciu piwa, jeżdżeniu na deskorolce i podrywaniu dziewczyn – ze szczególnym uwzględnieniem niejakiej Yoli, której mąż Krzyś jest nudziarzem i wielbicielem piosenek spod znaku krainy łagodności. Żywot Jeża ulega jednak radykalnej zmianie, gdy złowieszczy Profesor i jego Asystent postanawiają stworzyć idealny produkt popkulturowy. Muszą jednak do tego celu zdobyć DNA Jeża. Wynajmują więc dwóch skinheadów, Stefana i Zenka, żeby zdobyli kod genetyczny Jerzego. Niezbyt bystrzy narodowcy zadanie wykonują, jednak Profesor swoją misję nieco zawala: klon Jerzego, zwany Jerzem Jeżym, okazuje się zaślinioną i brzydką pokraką, która myśli głównie o kopulacji ze wszystkim, co się rusza (i większością rzeczy, które się nie ruszają). Niespodziewanie jednak robi gigantyczną medialną karierę, co skrzętnie wykorzystuje pewien walczący o głosy młodzieży populistyczny polityk. Zaś właściwy Jeż Jerzy musi w końcu wkroczyć do akcji, by odzyskać dobre imię.
Choć przez siedemnaście lat swojego istnienia (zarówno na łamach magazynu "Ślizg", jak i w albumach komiksowych) Jeż dorobił się szerokiego grona fanów i statusu postaci kultowej, można śmiało założyć, że większość widzów do tej pory się z nim nie zetknęła. "Jeż Jerzy" nie mógł więc być wyłącznie hermetyczną adaptacją komiksu. To brawurowa, odjechana, surrealistyczna komedia, która żywiąc się popkulturowymi schematami, jednocześnie kpi z nich w żywe oczy. Nie mam też wątpliwości, że od części krytyki "Jeż Jerzy" zbierze srogie baty – jest zbyt niepokorny, wulgarny, prowokacyjny, obsceniczny, by wszyscy byli w stanie zrozumieć, jak duże znaczenie ma dla polskiej popkultury ta postać.



Reklama
Największym zarzutem, jaki sam mogę postawić "Jeżowi Jerzemu", jest nieco kulejąca fabuła. Pomysł znakomity, ale zbytnio przeciągnięty, w pewnej chwili przeradzający się w ciąg gonitw i pościgów. Ale te niedostatki w pełni wynagradzają pozostałe elementy: znakomite dialogi i obserwacje szarej polskiej codzienności, fantastyczna wprost animacja, bardzo dobra muzyka. I doskonały dubbing: Borys Szyc jako Jerzy, Maria Peszek jako Yola, Leszek Teleszyński jako polityk i kapitalny raper Sokół w roli skinheada Stefana (aż trudno uwierzyć, że to jego debiut w animacji). Trzeba też wspomnieć o całym zastępie gwiazd na gościnnych występach – można w "Jeżu Jerzym" usłyszeć i Włodzimierza Szaranowicza, i Monikę Olejnik, i Macieja Maleńczuka, a nawet samego Bogusława Lindę. Takiej obsady może twórcom animacji pozazdrościć niejedna ekipa pracująca przy filmach fabularnych.
Po obejrzeniu "Jeża Jerzego" chciałbym jak najszybciej zobaczyć część drugą. W końcu na bohatera czeka jeszcze tylu żądnych jego kolców wrogów: dwaj gamoniowaci dresiarze El Dresso i Zombie, rosyjski najemnik Pietia "Blizna" Pawłow, a nawet Lucyfer we własnej osobie. Wiem, ile pracy i poświęcenia wymagała od twórców "Jeża Jerzego" praca nad tym filmem. Bez cienia litości muszę jednak powiedzieć: realizacja sequela to wasz obowiązek.
JEŻ JERZY | Polska 2011 | reżyseria: Tomasz Leśniak, Jakub Tarkowski, Wojciech Wawszczyk | dystrybucja: Monolith | czas: 80 min