Dziewięć lat temu Kanadyjka nakręciła "Moje wielkie greckie wesele" – zabawną historyjkę miłosną z nawiedzoną famiią w tle. Jej sukces Kanadyjka wykorzystywała w kolejnych swych produkcjach, których tytuły, szczególnie w polskiej wersji, brzmią znajomo: "Moje wielkie greckie życie" albo "Moja wielka grecka wycieczka".
To samo, lecz w równie kiepskim stylu, robi w "Nie cierpię Walentynek". Dostajemy więc słodką opowieść o wyemancypowanej florystce (wiadomo: kwiaciarka już z racji profesji budzi sympatię), której wpada w oko przystojny właściciel pobliskiej knajpki. Dziewczyna ma jednak skazę o wiele poważniejszą niż dziwnie rozbiegane oczy – chorobliwie boi się uczuciowego zaangażowania, bo jej tatuś zdradzał kiedyś mamę. Wszystkie te niby przeszkody i nieśmiesznee żarty nie raz już widzieliśmy.
A żeby było jeszcze podobniej mamy w roli restauratora Johna Corbetta, pamiętnego z pierwszego hitu reżyserki i na dokładkę parę miłych kumpli gejów – ostatnio stały element dużych i mniejszych ekranów. Wielkie greckie wesele udało się tylko raz, teraz Nia Vardalos powinna wzięć rozwód z kręceniem filmów.