Przed kilkoma miesiącami wśród internautów popularny był viral wideo, na którym Adolf Hitler z filmu "Upadek" ubolewał, że brakuje mu "epickich melanży", na których mógłby poszaleć jak przed laty. Gdyby obejrzał "Scotta Pilgrima", zapewne poczułby się usatysfakcjonowany. Tu nie ma miejsca na nudę i przestoje – dzieje się od pierwszej sekundy do ostatniej, i to zarówno w warstwie fabularnej, wizualnej, jak i muzycznej. Seans jest jak najlepsza impreza w najlepszym klubie. Epicki.
Słowo melanż też jest na miejscu, bo zarówno kanadyjski komiks autorstwa Briana Lee O’Malleya, jak i ekranizacja w reżyserii Brytyjczyka Edgara Wrighta ("Wysyp żywych trupów", "Hot fuzz. Ostre psy") to mieszanka stylów, gatunków i różnych mediów. Realne życie głównego bohatera, w którego wcielił się uroczy Michael Cera ("Arrested Development", "Supersamiec", "Juno") rozgrywa się w formie przypominającej komputerową grę, w której pojawiają się kolejne zadania, misje i pojedynki z przeciwnikami, a wynik i rezerwa mocy wyświetla się na ekranie. Życie to gra? Niby banał, ale jak pięknie pokazany!
Scott Pilgrim jest młodocianym nieudacznikiem. Nie ma pracy, pomieszkuje kątem u kumpla geja Wallace’a (kradnący show Kieran Culkin – z tych Culkinów), a całe dnie spędza grając na konsoli lub na próbach zespołu rockowego Sex Bomb. Prowadzi też dość skomplikowane życie miłosne, bo dziewczyny z niewyjaśnionych przyczyn na niego lecą. Perkusistka Kim (Alison Pill) nie potrafi się zeń wyleczyć od czasów liceum, śliczna nastoletnia Azjatka Knives Chau (Ellen Wong) właśnie straciła dla niego głowę, choć on wciąż nie przebolał rozstania ze swoją byłą – seksowną Envy Adams (Brie Larson), wokalistką uwielbianego przez dzieciaki zespołu The Clash at Demonhead. Sprawy skomplikują się jeszcze bardziej, gdy pozna tajemniczą Amerykankę Ramonę Flowers (Mary Elizabeth Winstead). By ją zdobyć, będzie musiał w efektownych pojedynkach pokonać jej Siedmiu Złych Byłych – zgodnie z prawidłami dobrej komputerowej gierki.
Jeśli powyższe streszczenie brzmi dla was jak opis głupawego filmu dla nastolatków – jesteście w błędzie. Rysownik Brian Lee O’Malley wynalazł formułę opowiadania wykorzystującą wszystko, co nośne we współczesnej popkulturze. Sześć tomów "Scotta" naszpikował odniesieniami do filmu, komiksu, gier i muzyki, a przy tym subtelnie i poruszająco opowiedział historię o miłości, dorastaniu i rozmaitych młodzieńczych niepokojach. Uniwersalne przesłanie w nowym świecącym opakowaniu – oto jego metoda dopracowana do perfekcji przez Wrighta. Na ekranie miga i błyska, dialogi toczą się w zawrotnym tempie, akcja nie zwalnia ani na chwilę, a jednak widz wciąż ma szansę na wzruszenie, a nawet refleksję. Jak tylko przestanie się wariacko śmiać.
Inteligentny humor to bowiem dziedzina, w której Wright nie ma sobie równych, o czym przekonały nas już jego wcześniejsze filmy: "Wysyp żywych trupów", czyli historia opowiedziana w konwencji horroru o zombi – pomysłowy, śmieszny i straszny jednocześnie, "Hot fuzz. Ostre psy" to z kolei ciepły pastisz policyjnych filmów akcji od "Zabójczej broni", po "Na fali" Kathryn Bigelow. Także "Scott" nie omija nawet najmniejszej okazji do żartu – choćby w swojej rewelacyjnej warstwie muzycznej. Piosenki na ścieżkę dźwiękową skomponowali m.in. Beck i Nigel Godrich, producent Radiohead. Wyszła mieszanka punka i ośmiobitowych dźwięków, doskonale wpisująca się w gierkową konwencję. Niektóre numery, jak trwający 0:58 punkowy "We Hate You Please Die", są po prostu uroczymi wygłupami. Jedynym uzasadnieniem ich istnienia jest to, że są fajne, pomysłowe i rozbawią kilku fanów muzyki. Takie podejście do filmowej rzeczywistości sprawiło, że "Scott Pilgrim kontra świat" to epicki melanż – bez cienia przesady.
SCOTT PILGRIM KONTRA ŚWIAT | USA 2010 | reżyseria: Edgar Wright | dystrybucja: TiM Film Studio