Tym razem Dumont pyta o religię, o jej miejsce w postsekularnej kulturze Zachodu. Zamyka te pytania nie w kategoriach wiary czy teologii, ale w języku współczesnej etyki, obyczajowości, polityki. Jako medium służy mu dziewczyna, Celine, córka ministra odbywająca nowicjat w klasztorze. Na patronkę wybiera sobie imię średniowiecznej mistyczki z Antwerpii – Hadewijch.
Wiara Celine nie jest powszednia. Duchowa i fizyczna zarazem. Cierpi właśnie z powodu braku Jego namacalnej obecności. Odtrąca innych mężczyzn, zachowuje dziewictwo dla Chrystusa. Siostry zakonne widzą w tym pragnieniu fizycznej obecności Boga człowieka jakąś perwersję. Oddalają ją więc z klasztoru.
W świecie luksusów Celine nie potrafi się odnaleźć. Od rodziców ucieka do kościoła, do kawiarni, do parku na koncert. Poznaje młodego Araba, którego brat wprowadza ją w tajniki islamu, mami obietnicą doświadczenia boskiej materialności, daje to, czego Celine nie odnajduje w rzeczywistości, która zepchnęła boga do getta.
Ale tylko pozornie "Hadewijch" jest filmem o cywilizacji Zachodu, która uśmierciła Boga. Raczej jest przypowieścią o pułapce fundamentalizmu, o fałszywym mistycyzmie. Bóg, którego spotyka Celine, objawia się bowiem nie tylko w pięknej scenie ekumenicznej modlitwy, ale okazuje się Bogiem terrorystów – domagającym się krwawej ofiary. Bliżej Boga okazuje się były więzień pracujący w klasztorze. To on uosabia chrześcijańskie dziedzictwo, które nawet bez Boga zachowuje humanistyczne wartości dekalogu.
Reklama



Reklama
Ta postać przewijająca się aż do symbolicznej finałowej sceny łączy najnowszy film Dumonta z jego debiutanckim "Życiem Jezusa" (1997). To ten sam bohater, który w tamtym filmie jako zbuntowany nastolatek z motocyklowego gangu odbywał trudną, pełną cierpienia drogę ku odkupieniu. "Hadejwich" jest poniekąd kontynuacją "Życia Jezusa". Ten sam splot buntu wobec codzienności z ujmowanymi z nietypowej perspektywy motywami religijnymi, te same pytania i podobne odpowiedzi. Ta sama też poetyka, czerpiąca z dziedzictwa Roberta Bressona, którego Dumont do dzisiaj uważa za najważniejszego z patronów swego kina. Inspiracje są w jego filmach widoczne, ale Dumont – który reżyserską karierę zaczynał późno, bo jako 39-latek – szybko dorobił się własnego stylu.
Puste bressonowskie kadry wypełniał zbrodnią, seksem i perwersją. Łamał tabu, gorszył naturalizmem, prowokował, potrafił nadać każdemu ze swoich dzieł tę samą aurę egzystencjalnego niepokoju. Jego filmy poddają widzów emocjonalnym torturom, ale też zmuszają do refleksji. W "Ludzkości" (1999) opowiedział historię otoczonego aurą śmierci detektywa, który bada sprawę wstrząsającego morderstwa 11-latki w małym miasteczku we Flandrii. Celebrując na ekranie spektakl piękna podszytego agresją, osiągnął piorunujący efekt.
Podobnie było w nakręconym w Stanach filmie "29 palm" (2003), przez samego Dumonta nazywanego eksperymentalnym horrorem. W historię wyprawy Rosjanki i Amerykanina do parku Joshua Tree wpisał reżyser erotyczno-emocjonalną szamotaninę, kuszącą do psychoanalitycznych interpretacji i szokującą odważnymi, nawet jak na współczesne standardy, scenami seksualnej ekstazy.
We "Flandrii" (2006) dwóch prymitywnych mężczyzn walczy o kobietę na tle pustych, błotnistych belgijskich pejzaży. A Dumont obserwuje ich jak badacz pod mikroskopem, skupiając się na mowie gestów, śladach uczuć, strzępkach zdań.



Ta strategia wnikliwej obserwacji stała się znakiem rozpoznawczym jego poetyki. Wszystkie jego filmy są jakby niedokończone, domagają się wypełniania pustych miejsc domysłami i interpretacjami. Nie wydumanymi, ale najprostszymi, wynikającymi z zaskakującego przełamywania konwencji, z emocjonalnej huśtawki, na której fruwają jego bohaterowie odgrywani przeważnie przez niezawodowych aktorów.
"Człowiek – powtarza Dumont – ma zdolność przeżywania stanów skrajnych". I o tych skrajnościach opowiada, splatając wiarę z perwersją, sentymentalizm z pornografią, piękno z ohydą, wzniosłość z przyziemnością. Można jego kino odrzucić jako niestrawne, zbyt ekstremalne, można uznać za psychodeliczne wariactwo, ale nie sposób go zlekceważyć, nie przyznać mu bezkompromisowości i oryginalności. Dumont robi po prostu swoje, a jednocześnie się nie powtarza. W "Hadewijch" jest może mniej niż zwykle ekstremalny, za to jak zwykle skutecznie prowokuje do myślenia. A to wartość nie do przecenienia.
HADEWIJCH | Francja 2009 | reżyseria: Bruno Dumont | obsada: Julie Sokolowski, Yassine Salihine, David Dewaele | dystrybucja: Nowe Horyzonty | czas: 105 min