Holender znany jest przede wszystkim jako wzięty fotograf i reżyser teledysków, specjalizujący się w ziarnistych, stonowanych kolorystycznie pracach. Ktokolwiek widział teledysk do "Enjoy the Silence" Depeche Mode, wie o czym mowa. W 2007 roku zadebiutował w kinie nietypową, niezwykle plastyczną i klimatyczną biografią Iana Curtisa z Joy Division, "Control".
Styl, który zaprezentował w tamtym filmie, wraca także w "Amerykaninie". To bowiem Corbijn jest kluczowy dla ekranizacji powieści Martina Bootha. To jego fotograficzne postrzeganie świata, zmiłowanie do detali, swoisty artystyczny spokój tworzą charakter dzieła. Przy takiej fabule i obsadzie (Clooneyowi partnerują dwie piękne panie - Violante Placido i Thekla Reuten), można było spodziewać się pościgów, strzelanek, seksu. I wszystko jest, z tym, że pokazane w zupełnie niesensacyjnej konwencji. Mamy pocztówkowe ujęcia włoskiego miasteczka, mnóstwo pełnych zadumy ujęć, nawet składanie broni z umazanych w smarze części i seks z prostytutką są na swój sposób piękne i poetyckie. Bez szybkiego montażu, fajerwerków, w niespiesznym tempie, Corbijn - z pomocą nieco zapomnianego już Herberta Grönemeyera, odpowiedzialnego za znakomitą muzykę - potrafi jednak utrzymać pewne napięcie, stworzyć atmosferę wszechobecnego zagrożenia, ale i zagubienia, osamotnienia. Zarówno bohaterowi, jak i widzowi daje czas na rozmyślanie. Na rozwiązanie zagadki, na zrozumienie, co naprawdę jest w życiu ważne.
"Amerykanin" to artystyczne kino, złożone z niedopowiedzeń, pytań, które zawisły bez odpowiedzi, nad którymi sami musimy się zastanowić.