To jedno z najbardziej karkołomnych zadań w historii polskiego kina. Czy może – lepiej powiedzieć – filmu, bo to jednak szkoda, że Netflix od razu wprowadza dzieło na streaming. Nawet, kiedy filmy były dostępne na małym ekranie, wolałem zapłacić de facto drugi raz, by zobaczyć dzieło na wielkim ekranie. A potem wrócić do niego na małym.

Reklama

Nowego „Znachora” obejrzałem na wielkim ekranie, podczas uroczystej premiery. I będę zachęcał wszystkich, by zadbać – jeśli tylko będzie taka możliwość – o odpowiednią atmosferę. By oglądać w całości, nie z przerwami. I dać się wciągnąć.

Jaki jest nowy, trzeci już „Znachor”?

Przede wszystkim i na szczęście: inny.

Opowiadając historię, którą wszyscy znamy, nie można powielać, nie można kopiować, nie można jeden do jednego przenosić pomysłów i dialogów. Trzeba budować charakterystyczne punkty, symbole. Trzeba próbować zbudować nowy obraz. Nie da się wymazać „Znachora” z przeszłości, ale trzeba spróbować zbudować nowy. Trudne to zadanie, ale – jak się okazuje – nie jest niemożliwe.

Reklama

Nie ma lepszego pola do popisu w tym zakresie, niż obsada. Charakterna, zadziorna – wraz z reżyserem mająca pomysł na to, by obrazy namalować na nowo. By stworzyć w oczach widzów kadry, które mimo oglądania poprzednika setki razy, wywołają nowy ciąg skojarzeń. Dlatego aktorzy winni być charakterystyczni i grać zapamiętywalnie. Wszyscy wiemy, że granica dzieląca takie cechy od karykaturalności i przerysowania jest cienka.

Izabela Kuna, Anna Szymańczyk, Maria Kowalska, Małgorzata Mikołajczak – to kobiecymi rolami stoi „Znachor” Netflixa. Izabela Kuna zagrała do tej pory najlepiej w karierze – jej wymyślnie niby-dystyngowane grymasy będą symbolem filmu. Podobnie jak charakterna, pełna werwy postawa Anny Szymańczyk bo grać tak, by w postać w sumie prostej kobiety wprowadzić tyle niuansów i tyle klimatu…

Maria Kowalska jako Marysia. Kadr z filmu "Znachor" / Netflix
Reklama

Osobnym akapitem jest Leszek Lichota. Oto jest Profesor Wilczur, oto jest Antoni Kosiba. Mierzenie się z wybitną, wspaniałą, doskonałą kreacją Jerzego Bińczyckiego zakrawało na szaleństwo. A Lichota wygrał, bo nie udawał, nie naśladował. Stworzył własny wzór na złożoną postać. Leszek Lichota wygrał, choć polec było łatwo. Oderwał nas i od filmu z 1981 roku i od własnego wizerunku i sposobu gry znanego choćby z „Watahy”.

Znakiem czasów i swoistą recenzją jest to, jakie memy powstaną po filmie. Czy będą złośliwie nawiązywać do trzeciej adaptacji, czy będą tłem do komunikatów dotyczących spraw bieżących. Jeśli to drugie, to będzie triumf. A obstawiam w ciemno, że twarz Izabeli Kuny przy herbatce i mimika Leszka Lichoty wychodzącego z chaty takim tłem będą.

Znachor” z 2023 roku nie jest filmem idealnym. Dopracowany jest w niemal wszystkich szczegółach scenariuszowych i kostiumowych (niemal, bo w okolicach Puszczy Kozienickiej przed wojną upraw kukurydzy niemal nie było), zadbany w pięknej ścieżce dźwiękowej nie jest arcydziełem, które ma naszą duszę wywracać na drugą stronę. Ma dać rozrywkę i dla tych, którzy lubią dopracowane produkcje (i daje)!, i rozrywkę – w dobrym tego słowa znaczeniu – dla mas, a to nie jest takie znów łatwe (patrzcie na ostatnie komedie romantyczne czy Pana Samochodzika).

W „Znachorze” Netflixa więcej jest powietrza, poczucia humoru, scen komicznych, luzu. Mniej tu patosu, bólu, choć pewnie wrażliwi chusteczki będą musieli mieć w pobliżu.

To mocne, bardzo mocne 8/10. I rzecz, którą koniecznie trzeba zobaczyć. Najlepiej rodzinnie.

Trwa ładowanie wpisu