Jako reżyser zrealizował dwadzieścia filmów, z których ostatni "IO" (2022) zdobył serca widzów na całym świecie. Historia dotykająca problematyki praw zwierząt otrzymała nominację do nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej – Oscara, w kategorii najlepszy film międzynarodowy.

Reklama

Filmy Skolimowskiego nagradzano na największych festiwalach, m.in. w Berlinie, Cannes, Tokio i Wenecji. "Pokazuje nam piękno świata i okrucieństwo ludzkości […]. 84-letni polski reżyser sprawił, że historia zwierzęcia jest równie porywająca wizualnie, jak i emocjonalnie druzgocąca" – recenzował "IO" na łamach "The Washington Post" Mark Jenkins.

Boks za młodu

Jerzy Skolimowski urodził się w Łodzi. Choć sam definiuje się głównie jako reżyser, jest też aktorem, scenarzystą, poetą i malarzem. W młodości boksował.

"Reżyser. Aktorem jestem przez grzeczność wobec kolegów, którzy mnie zapraszają do swoich filmów. A jak proszą koledzy, Tim Burton, David Cronenberg czy Volker Schlöndorff, to można zagrać. Ale to nie jest ważna sprawa w moim życiu. Bawię się tym. A jeśli chodzi o moje pierwsze filmy, to byłem bokserem i pasowałem do roli" – wyznał w rozmowie z Katarzyną Janowską.

Reklama

Kiedy miał 11 lat, wyjechał z matką do czeskiej Pragi, gdzie uczęszczał do gimnazjum razem z Miloszem Formanem i Václavem Havlem. "To była w ogóle jedyna tego typu szkoła w Europie Centralnej w stylu angielskich szkół – z internatem, dla samych chłopców itd. Potem komunistyczny reżim +zaprosił+ do szkoły dziewczęta. […]. Fantastyczna szkoła – greka, łacina, warsztaty introligatorskie, mechaniczne, dużo sportu. Kazano nam wstawać skoro świt bez względu na pogodę i gimnastykować się na dziedzińcu szkoły" – wspominał.

Jego dzieciństwo naznaczone zostało wojną i brakiem ojca, który został aresztowany za działalność konspiracyjną (działał w ZWZ, przemianowanym później na AK) i w 1943 r. zginął w obozie koncentracyjnym w Flossenburgu.

Reklama

"Ojciec był jednym z przywódców Związku Walki Zbrojnej. Niestety w szeregach znalazł się zdrajca, który wydał swoich towarzyszy Niemcom, i ojciec został zamordowany w obozie koncentracyjnym. Praktycznie go nie znałem" – opowiadał w wywiadzie z Elżbietą Pawełek. "Trzymali go na Pawiaku. Potem został przewieziony na Majdanek, gdzie matka koczowała pod drutami obozu, żeby go zobaczyć" – mówił z kolei w "Polityce".

Niewinni czarodzieje

Zanim w 1963 r. ukończył studia reżyserskie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej w Łodzi, studiował również polonistykę i etnografię na Uniwersytecie Warszawskim. W międzyczasie zadebiutował jako scenarzysta, współtworząc scenariusze do filmów "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy (1960) i "Nóż w wodzie" Romana Polańskiego (1961). To za namową Wajdy pojechał na egzaminy wstępne do łódzkiej filmówki. Do szkoły dostał się z pierwszą lokatą.

Pod koniec lat pięćdziesiątych podejmował próby poetyckie, wziął udział w I Kongresie Młodej Poezji Polskiej. Zadebiutował wydanym w 1957 r. na łamach "Nowej Kultury", wierszem "Moje rundy". Następnie rok po roku opublikował dwa tomiki zatytułowane "Gdzieś blisko siebie" (1958) oraz "Siekiera i niebo" (1959).

W 1964 r. nakręcił swój pierwszy film fabularny – "Rysopis". To zrealizowana wg własnego scenariusza i zmontowana ze szkolnych etiud psychologiczna opowieść o losach Andrzeja Leszczyca – młodego, wrażliwego człowieka, zagubionego we współczesnym świecie, szukającego rozpaczliwie wyjścia z beznadziei codzienności. "Po raz pierwszy w polskim kinie kawałek rzeczywistości został pokazany z perspektywy wewnętrznej – inaczej jednak niż dotąd w literaturze, bez cienia sentymentalizmu" – recenzowała w 2005 r. krytyczka Iwona Kurz. Ciekawa wydaje się geneza nazwiska głównego bohatera obrazu – Leszczyc to bowiem rodzinny herb artysty, o czym reżyser opowiadał w wywiadzie dla "Magazynu Filmowego": "To herb Skolimowskich i konspiracyjny pseudonim mojego Ojca [...]".

Rok później powstał "Walkower" – drugi film o Leszczycu, czyli alter ego reżysera. Bohater, na tle groteskowej rzeczywistości, w której patos miesza się z drwiną, zmaga się wewnętrznie z samym sobą, nie potrafiąc dokonać życiowego wyboru. Obraz uhonorowano nagrodą za reżyserię na festiwalu w Arnhem i wyróżnieniem na festiwalu w Mannheim.

Skolimowski został zauważony i od tego momentu był postrzegany jako artysta, który wymyka się utartym konwencjom. W jego twórczości widać inspirację francuską Nową Falą. Na podstawie tych dwóch pierwszych filmów krytyk i historyk filmu Jerzy Płażewski zaproponował termin "trzecie kino". Jego zdaniem proponowało je pokolenie "Tubylców", które miałoby zastąpić wcześniejsze pokolenia – "Robinsonów", skupiających takich reżyserów, jak Aleksander Ford czy Wanda Jakubowska, oraz utożsamianych z polską szkołą filmową – "Kolumbów".

Nowa fala kina

"To właśnie dokumentaliści, tacy jak Kazimierz Karabasz, Jerzy Hoffman, Edward Skórzewski, zainspirowali nową falę w polskim kinie, której prekursorem stał się Jerzy Skolimowski. W przeciwieństwie do twórców Szkoły Polskiej uciekał od rozrachunku z historią w teraźniejszość. Zainteresował się filmem psychologicznym, poetyckim, inteligentnym, pełnym niedomówień, symboli i nowatorskich środków filmowego wyrazu, w którym przedstawia portret samego siebie, ale również swoje pokolenie, jego świat wewnętrzny, szukając odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencjalne" – recenzował w 2002 na łamach "Kwartalnika Filmowego" Mariusz Dzięglewski, podkreślając, że "nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż nawet drugoplanowa obecność Skolimowskiego przy realizacji filmu oddziaływała wyraźnie na jego atmosferę i wymowę".

Trzecim filmem reżysera była "Bariera" (1966). Kolejny obraz o Leszczycu, tym razem jednak na skutek zewnętrznych ingerencji w postać głównego bohatera nie wcielił się Skolimowski, lecz Jan Nowicki. Do roli Leszczyca Skolimowski wraca też rok później, kręcąc "Ręce do góry" z muzyką Krzysztofa Komedy. W obsadzie znaleźli się Tadeusz Łomnicki, Bogumił Kobiela, Adam Hanuszkiewicz, Joanna Szczerbic. "To film, w którym jest jedna z najbardziej dramatycznych scen polskiego kina politycznego" – ocenił w rozmowie z PAP krytyk Konrad J. Zarębski.

Po sprzeciwie cenzury film nie wszedł na ekrany, zasilając tym samym szeregi tzw. półkowników, czyli filmów zalegających na cenzorskich półkach. "Film, w którym jest jedna z najbardziej dramatycznych scen polskiego kina politycznego – kiedy grupa młodzieży z ZMP rozwija wielki billboard ze Stalinem i nagle okazuje się, że ma on dwie pary oczu. Jest to rewelacyjna metafora stalinizmu, całego okresu po 1945 r. […]. Rozrachunek pokoleniowy – co, jak i dlaczego udało się osiągnąć - to wszystko jest głęboko w drugim planie. Tak naprawdę, przynajmniej dla mnie, liczy się tylko ta jedna scena" – powiedział Zarębski.

Dla młodego reżysera był to trudny czas. Musiał wyjechać z Polski. "To był bardzo mocny polityczny, antystalinowski film, który niestety zupełnie przekręcił mi życie. Stoczyłem walkę o to, aby mógł się znaleźć na ekranie, jednak ogromny billboard z czterookim Stalinem to był za trudny kęsek do przełknięcia dla władz i właściwie wypchnięto mnie z kraju" – wspominał Skolimowski.

Dopiero po 14 latach pozwolono mu wrócić do wycofanego wcześniej dzieła i w 1980 r. dokręcił prawie 25-minutowy prolog, dzięki czemu cenzura zaaprobowała film. "Ręce do góry" pokazano w 1981 r. na festiwalu w Gdańsku, gdzie pomimo upływu lat został przyjęty dość dobrze, czego wyrazem była nagroda specjalna festiwalu.

"W przeciwieństwie do trylogii o Leszczycu bohaterem tego filmu jest całe +pokolenie ZMP+. Film, który okazał się najdoskonalszym artystycznie osiągnięciem reżysera, jest podróżą w przeszłość. Bohaterowie to młodzi lekarze, którzy po zabawie absolwentów uczelni medycznej zakrapianej alkoholem wsiadają do wagonu towarowego, w którym odbywa się psychodrama, rozrachunek z przeszłością, spowiedź powojennego pokolenia. Bohaterowie wspominają studenckie czasy, zetempowską działalność, stalinowską atmosferę. Film jest spowiedzią z tchórzostwa, cynizmu, egoizmu, konformizmu. Młodzi adepci sztuki lekarskiej popełnili jeden z najcięższych grzechów – +grzech mierności+. Ich dążeniem i celem stało się zrobienie kariery i życie w dostatku, dlatego zamiast swoich imion wymieniają marki posiadanych samochodów" – zauważył Mariusz Dzięglewski.

Kręcony w Belgii "Start" (1967) rozpoczął zagraniczną karierę Skolimowskiego, i to całkiem udanie. Historia praktykanta fryzjerskiego (w roli głównej Jean-Pierre Leaud), który pragnie wziąć udział w rajdzie samochodowym, uhonorowana została Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie. Trzy lata później reżyser zrealizował dobrze przyjęty przez krytyków "Na samym dnie" oraz "Przygody Gerarda" – z Claudią Cardinale i Elim Wallachem w rolach głównych. W 1971 r. nakręcił "Króla, damę i waleta" – obraz z Giną Lollobrigidą i Davidem Nivenem był nominowany do Złotej Palmy w Cannes. Siedem lat później dzięki filmowi "Krzyk" Skolimowski otrzymał Nagrodę Specjalną Jury w Cannes. Następny jego dość głośny film to "Fucha" (1982) z Jeremym Ironsem w roli głównej.

W 1984 r. wyreżyserował "Najlepszą zemstą jest sukces", który otrzymał nominację do Złotej Palmy. Rok później przychodzi Nagroda Specjalna Jury na festiwalu w Wenecji za "Latarniowca" z Robertem Duvallem i Klausem Marią Brandauerem. W kolejnych latach zrealizował m.in. "Wiosenne wody" (1989) i oparty na awangardowej powieści Gombrowicza "Ferdydurke" (1991), po którego premierze jako reżyser zamilkł na 17 lat.

"Nie planowałem długiej przerwy. Najwyżej rok, dwa, może trzy – żeby się odrodzić jako artysta. Wtedy zająłem się malarstwem. Miałem fajny dom w Malibu. Duży ogród, basen, kort tenisowy. Z odpowiednią przestrzenią, gdzie mogłem pracować z rozmachem. Niektóre płótna miały format 3 na 5 m. Gigantyczne. Mówiono, że dlatego, że tęsknię za ekranem" – tłumaczył w wywiadzie dla "Polityki". Jego obrazy kupowali m.in. Jack Nicholson i Dennis Hopper. "Einstein podobno mówił, że moralność znaczy więcej niż intelekt. A ponieważ mam zastrzeżenia zarówno do swego intelektu, jak i moralności, przynajmniej obsesyjnie trzymam się estetyki. […] Prawie nie używam pędzli, maluję tym, co pozwala mi na niekontrolowany ruch. Najbardziej lubię długie, cienkie, drewniane linijki do mieszania farby" – zdradził z kolei w wywiadzie z Krzysztofem Materną.

Jako reżyser powrócił w 2008 r. "Czterema nocami z Anną" z Kingą Preis w głównej roli. Film wyróżniono na festiwalu w Gdyni. Obraz został też wyróżniony Nagrodą Specjalną Jury w Tokio, co było dla Skolimowskiego, jako pasjonata kultury japońskiej, dość szczególne.

"Co ciekawe, okazało się, że rynek japoński jest najlepszym na świecie rynkiem dla moich filmów. Filmy w mojej reżyserii trafiły w gust tamtejszej widowni. […]. Japonia to kraj, w którym mam tzw. fankluby, grona miłośników moich filmów. Wydano nawet komiks, którego jestem głównym bohaterem" – mówił Skolimowski kilka lat temu w wywiadzie dla PAP.

W 2010 r. nakręcił głośny, dotykający wrażliwej tematyki tajnych więzień CIA w Polsce "Essential Killing" (2010). Tytuł z Vincentem Gallo i Emmanuelle Seigner w obsadzie otrzymał Nagrodę Specjalną Jury w Wenecji. "To film całkowicie wyprany z nienawiści. Nie pasują do niego żadne ideologiczne ani religijne hasła, które dzielą ludzi i wywołują społeczną nienawiść. Ucieczka, którą oglądamy, i której siłą rzeczy sekundujemy, jest aktem niemożliwym. Nie zobaczymy jej rezultatu - tylko biel śniegu. Ale właśnie to, co niemożliwe, imponuje" – recenzował w "Gazecie Wyborczej" Tadeusz Sobolewski.

"Jest perfekcyjnie zrealizowany. Niebywałe zdjęcia Adama Sikory sprawiają, że widz czuje żar pustyni i gubi się w śnieżnych przestrzeniach, dyskretna muzyka Pawła Mykietyna potęguje uczucie niepokoju. Znakomity, niemal zwierzęcy, jest odtwórca głównej roli - Vincent Gallo. [...] Skolimowski rzuca widzowi wyzwanie. Wyrywa ze stereotypowego myślenia. Niepokoi. Wywołuje kontrowersje. Prowokuje" – oceniła zaś na łamach "Rzeczpospolitej" Barbara Hollender.

Sześć lat później powstało "11 minut", zaś w 2022 r. nominowane do Oscara "IO" – dwudziesty i jak dotąd ostatni fabularny film Skolimowskiego.

W 2012 r. zmarł młodszy z dwóch synów reżysera – Józef. Dwa lata później odeszła Joanna Szczerbic, druga żona Skolimowskiego. "Chyba najbardziej żałuję tego, że nie zdążyłem nawiązać z młodszym synem głębokiego kontaktu, do jakiego zmierzaliśmy jako malarze. Mieliśmy też szansę na bliską współpracę filmową" – wyznał artysta kilka lat później.