"Gdy w 1956 roku na estradzie Festiwalu Jazzowego w Sopocie pojawił się sekstet młodego lekarza z Poznania, Krzysztofa Trzcińskiego Komedy nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że dla naszego jazzu zaczyna się nowy, świetny okres dużych osiągnięć artystycznych i poważnych sukcesów międzynarodowych. Polski jazz już wtedy zaczął szukać swojej własnej drogi, która by doprowadziła do istotnych twórczych osiągnieć i do kopiowania choćby najlepszych wzorów. Nasi czołowi muzycy drogę tę znaleźli" - mówił prowadzący program "Jazz w Filharmonii" w 1967 r.
Krzysztof Komeda był prekursorem jazzu nowoczesnego w Polsce. W jego sekstecie grali Jerzy Milian, Stanisław Pludra, Józef Stolarz, Jan Wróblewski i Jan Zylber. Grał też w trio, kwartecie i kwintecie z muzykami takimi, jak Jan Byrczek, Roman Dyląg, Adam Skorupka, Tadeusz Federowski, Adam Jędrzejowski, Andrzej "Fats" Zieliński, Rune Carlsson, Czesław Bartkowski, Tomasz Stańko, Maciej Suzin, Janusz Kozłowski i Michał Urbaniak.
Sam Komeda w wywiadzie udzielonym w 1967 r. dziennikarce Polskiego Radia pytany o jazz nowoczesny mówił, że ten rodzaj muzyki najbardziej go frapował, i że wiedział, że to jest jedyny kierunek, w którym najpełniej może się wypowiedzieć.
Pracoholik i introwertyk
Zdaniem syna Zofii Komedowej Tomasza Lacha, "Komeda był pracoholikiem, introwertykiem". "Krzysztof w swojej pracy izolował się maksymalnie, zamykał, np. kiedy mieszkaliśmy na Żoliborzu, pokój z kuchnią, w kilkudniowych okresach, kiedy pracował my z Zosią żyliśmy w kuchni. Nie można było słuchać radia, nie mieliśmy telewizora, chociaż było nas stać. Jako introwertyk nie denerwował się, ale zamykał się jeszcze bardziej w sobie, a to było jeszcze bardziej bolesne" - wspominał.
Zdradzając swój warsztat pracy dziennikarce Polskiego Radia, Komeda wyznał, że w domu robi coś w rodzaju szkicu. "Jest to dość dokładnie przemyślane, z tym, że przynajmniej jakieś 30 proc. tego jest zupełnie niewiadomą i to wszystko zależy najczęściej od pierwszej próby" - tłumaczył. Właśnie dlatego w ocenie Komedy, niezmiernie ważne jest, z kim po raz pierwszy się próbuje nową kompozycję. Opowiadał, że utwór "Astigmatic", pierwszy raz grał z perkusistą Rune Karlssonem, co "dało zupełnie nowe możliwości, bo on niebywale czuje to, co ja proponuję" - dodał. Podkreślał wagę pierwszego zetknięcia się muzyków z tym materiałem - zetknięcie się idei wymyślonej w domu z pierwszą realizacją materiału dźwiękowego.
Podczas jednego z wyjazdów sekstetu Komedy Jerzy Skolimowski została zaangażowany jako oświetleniowiec. Potem Trzciński skomponował muzykę do jego filmów "Start", "Ręce do góry", "Bariera". Zdaniem Skolimowskiego Komeda był wspaniały. "Człowiek zupełnie niezwykły. Jego delikatność, wrażliwość nie miały sobie równych. Nie zetknąłem się ani przedtem, ani potem z kimś, kto byłby taki kruchy, a jednocześnie miał w sobie taką siłę. Mówił zawsze bardzo cichym głosem, był wstrzemięźliwy w rządzeniu. Siadał do pianina, coś tam brzdąkał i chyba zachęcał tym innych, żeby dołączyli. Zwykle to były jakieś improwizacje, jeśli coś wychodziło, Komeda dawał znać, że to jest to. Właściwie nie pamiętam, żeby się kiedyś zdenerwował, wściekł, czy zrobił komuś przykrą uwagę, choć miał w zespole muzyków, którzy nie przystawali do poziomu, jakiego Krzysztof by sobie życzył" - wspominał.
Komeda w ciągu jedenastu lat stworzył muzykę do ponad 65 filmów polskich i zagranicznych - to m.in. "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy, "Do widzenia, do jutra" Janusza Morgensterna, "Nóż w wodzie", "Matnia" i "Nieustraszeni pogromcy wampirów" Romana Polańskiego, "The Riot" Buzza Kullika. Jego najbardziej znane dzieła to kołysanka z filmu "Dziecko Rosemary" Polańskiego, piosenka rozpoczynająca "Prawo i pięść" Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego oraz "Ballad for Bernt" z "Noża w wodzie".
Być może z powodu braku formalnej edukacji muzycznej jego muzyka była tak osobista. "Zależy mi na osobistej muzyce, żeby wychodziła jak najbardziej ode mnie. Jest to dla mnie najłatwiejszy sposób pisania, najbardziej spontanicznie się to dzieje, ja jestem raczej intuicjonistą w pisaniu, a nie intelektualistą, może połączenie tych wszystkich rzeczy daje właśnie osobisty charakter tych rzeczy" - mówił w Polskim Radio.
W styczniu 1968 Krzysztof Komeda wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Właśnie tam pracował nad muzyką do filmów "Dziecko Rosemary" i "The Riot". Ewy Krzyżanowska matka Marka Nizińskiego, przyjaciela Komedy, w książce Tomasza Lacha "Ostatni przyjaciele. Komeda. Hłasko. Niziński" przytoczyła swoje pierwsze wrażenie po spotkaniu Komedy w Stanach: "Krzysio, nasz ukochany, już od pierwszego dnia i pierwszej rozmowy Komeda ujął nas wszystkich swoją skromnością, emanującym z niego spokojem, przyjaźnią i uprzejmością".
Krzyżanowska wspominała, że Komeda "na co dzień zawsze spięty, zapięty i niewyobrażalnie wręcz poprawnie ułożony", "w miarę zabawy i picia rozluźniał się, a nawet rozklejał, szybując myślami i marzeniami tam... w przyszłość, w czekające na niego i na nas życie". "W szczęście i sukces, w świat stojący przed nami wszystkimi otworem! Zaraźliwy optymista, wizjoner i pełen wiary marzyciel. Porywał nas tym swoim fantazjowaniem i po chwili już wszyscy, jeden przez drugiego przechwalaliśmy się, co za chwilę wspaniałego i wyjątkowego zrobimy" - opowiadała.
Kariera w Stanach
W USA Komeda bardzo ciężko pracował, pisząc muzykę m.in. dla studia Paramount, przyjaciele wspominali, że zawsze miał przy sobie papier nutowy. Na początku kariery w USA Komedzie pomagał Jerzy Arbatowski, który m.in. przepisywał na czysto jego zapiski. Lach w swojej książce opisał, że Komeda podczas bankietu urodzinowego jednego z najbardziej wpływowych producentów filmowych, współwłaściciela największej w Stanach sieci dystrybucyjnej miał być oficjalnie przedstawiony i zapoznany z szefami przemysłu filmowego, z którymi będzie pracował. Na bankiecie był z nim Marek Niziński. W pewnym momencie zobaczył Komedę pochylonego nad klawiaturą fortepianu, który był w sali. "Prawie że nie dotykając klawiszy, zaledwie wodząc po nich opuszkami palców, krok za krokiem, dźwięk za dźwiękiem, zaczął cichutko grać. Sala ucichła i spojrzenia wszystkich skierowały się na pianistę. A on grał wolno, spokojnie i w skupieniu, jakby po raz pierwszy stąpając po dźwiękach tej melodii, jakby krocząc w głębokim zamyśleniu gdzieś tam, w daleką niewiadomą. Nie zdając sobie sprawy z tego, że nagłaśniający salę bankietową technik, myśląc, że to jest dalsza, utrzymywana do tego momentu w tajemnicy część koncertu, włączył wzmacniacze i mikrofony rejestrujące dźwięk fortepianu. Przez kilkanaście minut Komeda grał coś i zapisywał to w bloczku kelnerskim, po czym uniósł dłonie znad klawiatury, złożył kartkę z notatkami i schował do kieszeni marynarki. Sala zaczęła bić brawo, a Komeda podszedł do Nizińskiego i zapytał +Stary, powiedz mi... Co tu się stało?+" - wspominał.
Komeda planował pozostać w USA, kupił nawet dom w Los Angeles. Po "Dziecku Rosemary" zaczął pracę nad filmem "The Riot" - piosenka "100 Years" z tego filmu śpiewana przez Billa Medley'a została kolejnym po kołysance z filmu Polańskiego przebojem. Hollywood bardzo nie podobało się żonie - Zofii Komedowej, która po kilku miesiącach pobytu w Stanach wyjechała stamtąd i namawiała Komedę, aby zamieszkał z nią w którymś z europejskich krajów, skąd mógłby latać do Ameryki.
Kiedy kariera Komedy nabierała rozpędu 12 października 1968 r. miał miejsce tragiczny wypadek. Jest kilka wersji. Pierwsza opowiadana była przez Zofię Komedową i jej syna Tomasza Lacha oraz Ewę Krzyżanowską. Można ją znaleźć m.in. w cytowanych tu książkach Magdaleny Grzebałkowskiej, Lacha oraz we wspomnieniach Zofii Komedy "Nietakty. Mój czas, mój jazz". Według tej wersji po jednej z imprez Komeda i Marek Hłasko zostali w nocy sami w domu Komedy. Pijani postanowili pójść na spacer, podczas którego Komeda spadł ze stromej skarpy na asfalt. Hłasko zszedł po niego i kiedy próbował wspiąć się po skarpie niosąc nieprzytomnego Komedę, ten ześlizgnął się z jego pleców. Następnie Hłasko odpadł od zbocza i upadł na Komedę. Hłasce udało się zatrzymać przejeżdżający samochód i poprosił siedzącego w nim człowieka o wezwanie karetki.
Drugą wersję opowiedział biografce Komedy Magdalenie Grzebałkowskiej Andrzej Krakowski, który był świadkiem zdarzenia. Książka ukazała się dopiero w 2018 r. do tego momentu wersja ta nie była znana. Krakowski wspominał, że był wtedy w domu Komedy razem z Jerzym Abratowskim, Markiem Hłaską, Elaną Eden, swoją siostrą Elżbieta i Markiem Nizińskim. Między Hłaską a Abratowskim wywiązała się kłótnia, którą zaognił właśnie przybyły Wojciech Frykowski, nazywając Hłaskę pasożytem. "Skoczyli sobie do oczu. Dziewczyny rzuciły się ich rozdzielać" – wspominał Krakowski. W tym czasie Komeda wyruszył na spacer "ścieżką wyłożoną rudo-czarnym łupkiem. Wiodła między basenem a skarpą, której krawędzi nie odgradzały żaden płot ani mur. Marek pobiegł truchtem za Krzysiem, wołał: +Powiedz, że nie jestem pasożytem!+" - relacjonował. I dalej opowiadał: "widzieliśmy, jak próbował zarzucić mu ramię na szyję, w przyjacielskim geście. Jakby półnelsona. A Krzyś, który szedł od strony skarpy, zrobił unik jak na ringu bokserskim. I nagle zniknął. (…) Następnie Hłasko zarzucił sobie Komedę na ramię i zaczął wspinać się z powrotem po skarpie zamiast pójść ścieżką. Niestety ześlizgnął się i spadł na głowę Komedy, który w wyniku ponownego wstrząsu na pół minuty stracił przytomność. Krakowski wspominał, że kiedy "Krzyś już dochodził do siebie. Zaczął się śmiać. Nie był zły na Hłaskę" – opowiadał.
Muzyk trafił do szpitala, z którego wyszedł po kilku dniach, jednak po chwilowej poprawie, bóle głowy powracały, a Trzciński tracił czasem przytomność. Ostatecznie okazało się, że trzeba operacyjnie usunąć skrzep w mózgu. Po operacji nie poznawał już nikogo. Żona przywiozła go nieprzytomnego do Polski, gdzie zmarł 23 kwietnia 1969 roku. (