"Droneman" to opowieść o chemiku Pavle (w tej roli Kryštof Hádek), który wraca do Pragi z Izraela. Ma za sobą kilka lat pracy w tamtejszym koncernie farmaceutycznym i wielką traumę. Jego dziewczyna zginęła w zamachu terrorystycznym. Próbując poskładać życie na nowo, Pavel zatrudnia się jako operator dronów w firmie swojego kolegi Plecha (Jiří Mádl). Pracuje na planach teledysków, filmów, podczas pokazów mody i przy kampanii kandydata na prezydenta. Mężczyzna coraz bardziej łaknie sprawiedliwości i równości wobec prawa. Zaczyna wykorzystywać drony do pisania antyrządowych haseł na budynkach użyteczności publicznej. Jego nadrzędnym celem staje się postawienie przed sądem George'a W. Busha i jego urzędników, odpowiedzialnych za sytuację w Guantanamo po atakach z września 2001 r.

Reklama

"Droneman" to najpoważniejszy film w pana dorobku.

Petr Zelenka: Tam jest też sporo zabawnych momentów, ale niektóre zostały zneutralizowane przez tłumaczenie. Nie wiem, dlaczego efekt finalny jest właśnie taki. To miała być bardzo prosta historia. Wszystko zaczęło się od pomysłu, na który wpadliśmy z moim przyjacielem, by wyprodukować samodzielnie film. On pracuje na co dzień w przemyśle farmaceutycznym i nie jest ekspertem w dziedzinie kultury. Pomyślałem, że powinniśmy zrobić coś lekkiego – humorystyczny film o dwóch facetach i dronie. Sęk w tym, że podczas pisania zaczęły wychodzić na wierzch coraz poważniejsze kwestie. W końcu, po czterech latach pracy, mieliśmy przed sobą właśnie film.

Od początku chciał pan opowiedzieć tę historię przez pryzmat czeskiego bohatera?

Tak, ponieważ jest coś bardzo czeskiego w Czechach. A mianowicie, nie są zabójcami. Zazwyczaj ludzi nie obchodzi szczególnie, co się dzieje poza granicami ich kraju. Bardzo często bywa tak, że nic nie wiedzą o innych państwach. Pavel jest inny. Pracował w Izraelu w firmie farmaceutycznej, poznał "świat zewnętrzny". Jest bardzo naiwny, a jednocześnie inteligentny. Jednak nie pozwoliłem mu zabić Amerykanów. W pewnym sensie chciał to zrobić, ale nie ma natury mordercy i ostatecznie nikogo nie zabija. Pod koniec zaczyna zachowywać się jak typowy Czech. Wydaje mi się, że najlepsza rzecz, jaką można o nas powiedzieć, jest taka, że jesteśmy pokojowo nastawionymi ludźmi.

Reklama

W tym filmie chyba po raz pierwszy tak otwarcie krytykuje pan kapitalizm.

Nie chodzi wyłącznie o krytykę kapitalizmu. Po prostu główny bohater stracił nadzieję. Gdyby wyjechał do Korei Północnej, nie czułby się szczęśliwszy. Byłby równie zdesperowany, a może nawet bardziej. Mogłem opowiedzieć o zbrodniach Putina i byłoby to znacznie łatwiejsze, bo on jest prawdziwym przestępcą. Uznałem jednak, że nie możemy koncentrować się na Rosjanach, bo dla nich już nie ma nadziei. Rosja nie jest cywilizowanym krajem. Skupiłem się na Stanach Zjednoczonych, które są państwem cywilizowanym, ale jednak zdarzają się tam przestępstwa na najwyższym szczeblu, jak choćby kwestia Guantanamo. Ostatnio ktoś zapytał mnie: "dlaczego wybrałeś Stany?". Odpowiedziałem, że chcę, by Amerykanie byli naszymi przyjaciółmi i powinni być lepsi niż są. Tymczasem oni zwracają uwagę innym, że nie bronią demokracji, a sami mają na koncie poważne zbrodnie przeciwko ludzkości.

Reklama

W jednej ze scen Pavel odwiedza mieszkającego na wsi mężczyznę, który w przeszłości często brał udział w protestach, rzucał w polityków kamieniami. W końcu się poddał, bo stwierdził, że demonstracje się zdewaluowały. Pan jest podobnego zdania?

Demonstracje przestały być sposobem na okazanie komuś braku poparcia czy szacunku. Kiedyś było inaczej, zwłaszcza w państwach byłego bloku wschodniego. Kiedy od 1989 r. pojawiła się możliwość organizowania protestów, stały się one czymś niesłychanie potężnym. Teraz w demonstracjach przeciwko naszemu premierowi biorą udział dziesiątki albo setki tysięcy osób i to nic nie znaczy. Ludzie się gromadzą, wyrażają brak poparcia dla rządu, a politycy przechodzą nad tym do porządku dziennego. Jakby to było zwykłe spotkanie. Jakby mówili do obywateli: dobrze się bawicie? Fajnie, że się spotykacie na placu. Reasumując, sądzę, że - niestety - demonstracje są martwe.

Główny bohater pana filmu jest tak szczery, naiwny i empatyczny, że przypomina trochę księcia Myszkina z "Idioty" Fiodora Dostojewskiego. Myślał pan w ten sposób o tej postaci?

Nie, ale niedawno wróciłem do innej książki Dostojewskiego – "Biesów". To opowieść o wczesnym terroryzmie, której akcja rozgrywa się ok. 1870 r. Bohaterowie przypominają trochę Pavla – są młodzi, zamożni, pochodzą z miast. Postanawiają, że wyjadą na prowincję i będą krzewić tam swoje idee, edukować Rosjan. Szybko dochodzą do wniosku, że nie tędy droga. Kupują dynamit, zaczynają wysadzać pociągi, zabijać wysokich urzędników. Ich tok myślenia opiera się na tym, że łatwiej jest zamordować cara niż obalić system. "Biesy" to powieść, która ujęła mnie jeszcze zanim zacząłem myśleć o "Dronemanie". Można wracać do niej wielokrotnie i za każdym razem odkrywa się coś nowego.

Tak jak pisał Bułhakow w "Mistrzu i Małgorzacie", Dostojewski jest nieśmiertelny. A czyja jeszcze literatura pana inspiruje?

Charlesa Bukowskiego. I Jerzego Pilcha, nie zapominajmy o nim. Zmarł niedawno, w maju. Był poważnie chory, więc pewnie można się było tego spodziewać, ale i tak poczułem ogromną stratę. Zawsze myślałem o nim jako o polskim Bukowskim. Był twórcą literatury na najwyższym poziomie. Tak doskonały w słowach, doświadczony, krytyczny wobec siebie, a przy tym potrafił się z siebie śmiać. Tylko dwie jego książki doczekały się czeskiego tłumaczenia, ale polski to tak przyjemny język, że od czasu do czasu sięgam po tę literaturę w oryginale.

Jak już wspomnieliśmy, choć "Droneman" zawiera sporo gorzkich refleksji dotyczących współczesnego człowieka, w niektórych scenach można odnaleźć charakterystyczny dla pańskiej twórczości humor. Jakie znaczenie ma w kinie tzw. autorski styl?

W kinematografii czeskiej lat 90. to była właściwie konieczność. Po aksamitnej rewolucji upadły państwowe wytwórnie filmowe. Pozostali nam tylko niezależni producenci i czeska telewizja, którzy nagle zapragnęli "pełnego pakietu". Nie chcieli szukać dodatkowo scenarzysty i asystenta reżysera. Stało się czymś naturalnym, że reżyser odpowiadał za całość. Jeżeli scenariusz był źle napisany, to była wyłącznie twoja wina. Jeśli scena wymagała zbyt dużych nakładów finansowych, reżyser słyszał: "nie narzekaj teraz, że nie masz pieniędzy, sam to napisałeś". Trudno odmówić słuszności temu twierdzeniu. Później nadszedł czas, kiedy reżyserzy byli rozczarowani producentami albo nie mieli środków na wynagrodzenie dla nich, więc zaczęli sami produkować swoje filmy. Tak jak ja "Dronemana". Wydaje mi się jednak, że bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby istniała struktura, w której producent i scenarzysta to dwie różne osoby i otrzymują wynagrodzenie nawet wtedy, jeśli film nie zostanie ukończony. Tak jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie studia filmowe są potężnymi producentami, mogą łączyć twórców.

Wróćmy jeszcze na chwilę do początku lat 90. To, że uczył się pan zawodu na filmach dokumentalnych, bardzo wpłynęło na pana postrzeganie kina?

Oczywiście. Zaczynałem od filmów dokumentalnych także z tego względu, że studiując scenopisarstwo, nie wiedziałem, jak robić zdjęcia, poruszać kamerą. Postawiłem na prostą akcję i formę gadającej głowy. Można powiedzieć, że zatoczyłem koło, ponieważ moja sztuka sprzed dwóch lat "Elegancja molekuły" jest utrzymana w stylistyce filmu dokumentalnego. Właściwie jest to film dokumentalny na scenie. Aktorzy odgrywają sceny, a za chwilę odsuwają się na bok, skupiają na psychologii, komentują. To niesłychanie ekscytujące doświadczenie. Chciałbym jednak zaznaczyć, że to nie ja odkryłem tę formę. Wprowadził ją do teatru brytyjski dramaturg Michael Frayn, a ja się tylko zainspirowałem.

Na ile kino i teatr są dla pana dziedzinami rozdzielnymi?

One są kompletnie różne. Czuję się szczęściarzem, że mogę pracować w obu tych branżach, ponieważ niektóre pomysły mogę realizować w kinie, a inne na scenie. Film jest bardzo realistyczny, ale kiedy umieszczasz akcję w przeszłości, trudności się mnożą. Trzeba gdzieś wyjechać, zmienić wygląd ulic, wystylizować przestrzeń tak, by wyglądała jak w XIX wieku. W teatrze wystarczy, że powiemy: "jest rok 1890" i od razu przenosimy się do tego okresu. Staram się, by moje filmy były jak najbardziej złożone, ale nigdy nie będą tak złożone jak spektakl. W teatrze łatwiej ukazuje się różne punkty widzenia. Mamy monologi, a to potężne narzędzie w rękach twórcy.

Co teraz przed panem?

Przygotowuję właśnie spektakl "Beckham" w praskim teatrze Studio Dva. Planowaliśmy premierę na 5 listopada. Wiemy już, że będziemy ją musieli przesunąć, ale dzięki temu mamy więcej czasu na próby. Przedstawienie zostało zainspirowane skandalem z 2005 r. Jego pierwszoplanowymi postaciami byli grający wówczas w Realu Madryt David Beckham i jego asystentka Rebecca Loos, która miała otrzymać niebagatelną sumę za wyjawienie w prasie szczegółów ich romansu. Przy czym na scenie nie skupiamy się na samej aferze, tylko na osobie, która za nią stała. Mam na myśli PR-owca Maxa Clifforda odpowiadającego za to, by skandal utrzymał się na pierwszych stronach gazet tak długo, jak to możliwe. Można więc powiedzieć, że jest to opowieść o prasie brukowej, ale na wielu różnych poziomach. Przesłanie tej sztuki można zamknąć w zdaniu: nie istnieje jedna prawda, każdy ma swoją.

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)

Petr Zelenka (ur. 1967 r. w Pradze) jest reżyserem filmowym i teatralnym oraz scenarzystą. W 1991 r. został absolwentem scenopisarstwa na Wydziale Filmowym i Telewizyjnym praskiej Akademii Sztuk Scenicznych. Po studiach pracował jako dramaturg w studiu filmowym Barrandov i współpracował z czeską telewizją. W 1998 r. jego debiutancki film fabularny "Guzikowcy" zdobył Czeskie Lwy za reżyserię i scenariusz, a także nagrodę specjalną. Kolejne nagrody przyniosły mu m.in. "Rok diabła", "Bracia Karamazow" i "Zagubieni". Duże uznanie zyskał także dzięki "Opowieściom o zwyczajnym szaleństwie" oraz "Samotnym". (PAP)

autorka: Daria Porycka

dap/ wj/