Niedawno minęło 20 lat od premiery "Długu", od którego rozpoczęła się twoja wspólna praca z Krzysztofem Krauze. Opowieść o dwóch przyjaciołach, którzy padają ofiarą szantażysty żądającego od nich zwrotu wyimaginowanego długu, stała się jedną z najważniejszych polskich produkcji przełomu wieków. Wracasz czasami myślami do tego filmu?

Reklama

Joanna Kos-Krauze: W 20-lecie premiery razem ze scenarzystą Jurkiem Murawskim i aktorami Andrzejem Chyrą i Jackiem Borcuchem uczestniczyłam w specjalnym pokazie "Długu" i spotkaniu, które zorganizował w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym filmoznawca Tomek Kolankiewicz. Towarzyszyły mi mieszane uczucia, bo wielu osób które pracowały przy tym filmie – zwłaszcza Krzysztofa – już nie ma. Z drugiej strony zostali przyjaciele, bo ten film wszystkich nas połączył. Cieszyłam się, że mogę się z chłopakami spotkać, pogadać.

Okoliczności powstawania "Długu" były bardzo trudne, a nasza sytuacja prywatna w owym czasie skomplikowana. Jednak gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy uważam, że byliśmy wszyscy szczęśliwi – młodzi, zdolni, pełni nadziei. Film odniósł sukces. Chyba nie do końca wykorzystany, bo wbrew pozorom miał bardzo małą widownię w kinach. Został źle poprowadzony dystrybucyjnie, ale przeorał świadomość społeczną, wywołał mnóstwo debat. Przyczynił się do tego, że Artur Bryliński i Sławomir Sikora – będący pierwowzorami bohaterów – zostali ułaskawieni przez prezydentów Bronisława Komorowskiego i Aleksandra Kwaśniewskiego.

Co "Dług" dał tobie i Krzysztofowi?

Krzysztofowi dał wiarę w to, że chce być reżyserem. Po debiucie fabularnym "Nowy Jork, czwarta rano" przez osiem lat nie zrobił filmu. Później zrealizował "Gry uliczne", które przeszły właściwie bez echa. A było to dobre jak na owe czasy kino. Dyskusja o tym filmie powróciła dopiero przy okazji premiery dokumentu "Trzej kumple" Anny Ferens i Ewy Stankiewicz.

Kiedy poznałam Krzysztofa, rozważał rezygnację z zawodu. To było niedługo po tym, jak odebrano mu film "Amator", którego pierwszą wersję miał już w zasadzie ukończoną. Jego życie emocjonalne i zawodowe ocalił Julek Machulski, który po zobaczeniu "Gier ulicznych" zadzwonił do niego i zaproponował, żeby przyniósł taki projekt, jaki chce. Krzysztof poszedł do niego z notatką na temat "Długu", a Julek zadecydował: "robimy". Od tego filmu rozpoczęła się nasza wspólna droga - nie tylko życiowa, ale też zawodowa.

Powiedziałaś, że Krzysztof miał poważne wątpliwości, czy wybrał właściwy zawód. Ciebie w byciu reżyserem kiedykolwiek coś uwierało?

Reklama

Nadal uwiera. Z różnych stron słyszę: "wyszedł ci film, więc szybko rób następny". A ja naprawdę nie sądzę, żebym miała tak dużo do powiedzenia. Dzisiaj, gdy chcemy obejrzeć film na platformie cyfrowej, to liczba produkcji jest tak ogromna, że w zasadzie niemożliwe jest wybranie takiej, która zostanie z nami na dłużej. Potrzebujemy czyjejś rekomendacji albo wręcz przewodnika.

Ciąży mi, że w świecie filmu rządzą gigantyczne pieniądze i coraz trudniej jest przekonać innych, że nawet kameralna opowieść ma sens. A poza tym boli mnie niezgodny z moimi oczekiwaniami odbiór niektórych filmów. Chociażby "Obywatela Jonesa" Agnieszki Holland, który uważam za jeden z najważniejszych obrazów od lat, tak bardzo wyłamujący się z hollywoodzkich schematów. Oczywiście, Agnieszka zrobiła wiele wybitnych filmów. Jestem ogromną fanką "Placu Waszyngtona". Jednak w swojej ostatniej produkcji dotknęła czegoś niesamowicie ważnego i aktualnego we współczesnym świecie – kwestii manipulacji, fake newsów, propagandy. Pokazała to jeden do jednego, w ogóle nie metaforyzując.

Opowieść o walijskim dziennikarzu, który uświadomił zachodniemu światu problem Wielkiego Głodu na Ukrainie, została nagrodzona Złotymi Lwami podczas festiwalu w Gdyni, ale nie wywołała głębszych dyskusji.

Mnie to wkurza. Uważam, że Agnieszka stworzyła wspaniałe, absolutnie pełne dzieło, o którym powinno się mówić na debatach uniwersyteckich. Ale tak się nie dzieje, bo jest to film bezlitosny, nie pozostawiający nadziei. Jedyną nadzieją jest to, że po latach zespół wybitnych, wrażliwych twórców podnosi temat nieszczęścia milionów i pokazuje, do czego wciąż jesteśmy w stanie doprowadzić.

Dla ciebie aktywność społeczna ma ogromne znaczenie. Jako wiceprzewodnicząca Gildii Reżyserów Polskich dużo pracujesz na rzecz twórców.

W wielu sferach życia jestem odpowiedzialna i w wielu próbuję być. Decyzję o aktywności w Gildii podjęłam dzięki Iwonie Ziułkowskiej, która jest agentką wielu z nas, reżyserów. To od niej usłyszałam: "kiedy to zrobić, jeśli nie teraz?". Skrzyknęliśmy ludzi i zabraliśmy się do pracy. Byłam przewodniczącą przez dwie kadencje, obecnie funkcję tę pełni Andrzej Jakimowski.

W mojej ocenie Gildia jest nam bardzo potrzebna. Gdy zakładaliśmy ją w 2013 r. nawet nie przypuszczaliśmy, jak bardzo zintegruje środowisko. Teraz znacznie lepiej się znamy, rozmawiamy regularnie, przekazujemy sobie informacje. Nikt z nas nie czuje się ze swoimi problemami sam. Mamy status związku zawodowego, reprezentujemy prawie 80 czołowych, aktywnych reżyserów – od Jurka Skolimowskiego, przez pana Krzysztofa Zanussiego po Jagodę Szelc. Instytucje muszą z nami rozmawiać. Pokazał to chociażby ostatni festiwal w Gdyni, kiedy dzięki interwencji twórców Komitet Organizacyjny włączył do konkursu głównego filmy rekomendowane przez Zespół Selekcyjny, które nie znalazły się wśród ogłoszonych wcześniej 16 produkcji.

Wróćmy jeszcze do filmów twoich i Krzysztofa, spośród których najbardziej przełomowy okazał się "Mój Nikifor". Niektórzy twórcy – w tym Andrzej Wajda – odradzali wam jego realizację. Ten film był lekcją, że warto słuchać przede wszystkim własnej intuicji?

Ale też wiele osób wspierało ten film. Pan Andrzej tylko na początku odradzał, a później był za. Ja to rozumiem. Sami nie byliśmy pewni tego projektu. Kiedy ma się przed sobą twórcę, który jest twardy i dokładnie wie, jak chce coś zrobić, nikt się nie wtrąca. My zawsze lubiliśmy pytać innych o zdanie. Wydaje mi się, że większość twórców tak ma. Słucha innych, ale w końcu i tak zrobi to, co uważa za słuszne. Reżyserzy mają samotną naturę. Na planie towarzyszą im setki lub tysiące osób, a oni i tak są sami ze swoimi lękami. Muszą ponieść odpowiedzialność za film.

Nie wiem, jak to jest z tą intuicją. Staram się trzymać tego, że jeśli już się coś wybrało, warto konsekwentnie to realizować. Z drugiej strony czasami czujemy, że jeszcze nie nadszedł właściwy moment, by rozpocząć pracę albo po prostu nie trafiliśmy na właściwą osobę, która wejdzie w ten projekt. Raz jest to producent, a kiedy indziej aktor albo krytyk, który napisze recenzję potrzebną, by film zdobył pieniądze. Wtedy warto poczekać na zielone światło. Dlatego gdy młodzi twórcy lub studenci pytają mnie o radę, zawsze mówię, że trzeba mieć kilka projektów.

Realizację ostatniego filmu "Ptaki śpiewają w Kigali", poświęconego skutkom ludobójstwa w Rwandzie, dokończyłaś już po śmierci Krzysztofa. Nie bałaś się pracy w pojedynkę, w odległym kraju?

Nie miałam złudzeń, że uda nam się ten film skończyć razem. Decyzja o jego realizacji była zupełnie świadoma. Czego miałam się bać? Ilekroć o tym mówię, ludzie nie chcą mi wierzyć, ale jeśli już miałam na planie jakieś problemy, to wyłącznie typowe dla produkcji i z polską ekipą. Z Rwandyjczykami żadnych. Oni byli fantastyczni, niesamowicie oddani i wspierający, bo po prostu wiedzieli, o czym robimy film. Nie mówiąc już o tym, że byli wdzięczni, bo daliśmy im pracę.

Realizacja "Ptaków..." trafiła na trudny okres w moim życiu, ale co miałam zrobić? Przerwać produkcję? Przynieść zwolnienie od psychiatry? Umowy były już dawno podpisane, otrzymałam publiczne pieniądze. Nikt by mi tego nie podarował. Nie było wyjścia. Nie można w życiu zajmować się wyłącznie własnymi emocjami. Każdego dnia trzeba wstać i wydać 200 poleceń, z czego 180 jest nieodwołalnych w sensie artystycznym i finansowym. Jest to działanie na adrenalinie, ale nie wyobrażam sobie, bym mogła postąpić inaczej. Krzysztof wiedział, że dam sobie radę. I ja też byłam o tym przekonana.

Najważniejsze, czego się od niego nauczyłaś, to...?

Nie wiem. Spędziliśmy 20 lat na rozmowach, setki godzin na planach filmowych, w montażowniach, pisząc. Mieliśmy wspólną wizję, wspólne wartości, ale podobały nam się różne rzeczy. Zdarzały nam się sprzeczki. Teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że Krzysztof uświadomił mi, że każdy z nas jest oddzielnym bytem. Oczywiście, znamy wiele przypadków - zwłaszcza wśród starszych osób – że jedno umiera, a drugie odchodzi miesiąc później, bo byli ze sobą tak połączeni, jakby stanowili jeden organizm. Można z kimś przeżyć całe życie, czuć niesamowitą więź, ale i tak w momentach ostatecznych każdy z nas jest sam ze sobą.

Odejście Krzysztofa było dla ciebie memento mori?

Nie. Ja w ogóle należę do tej niewielkiej grupy osób, które nie są przekonane o własnej wyjątkowości i o tym, że moje życie skończy się inaczej. Jeśli coś przypomniało mi o nieuchronności śmierci, to raczej "Papusza" i wszystkie ekshumacje, których świadkiem byłam w Rwandzie. Widziałam mnóstwo krzywdy, cierpienia, tysiące zwłok, do których nawet nie ma kto przyjść i zapalić świeczki, bo wymordowano całe rodziny.

Natomiast śmierć Krzysztofa uświadomiła mi, jak wielkim szczęściem jest to, że człowiek może zostawić po sobie trwały ślad. Oczywiście, w jakimś sensie każdy z nas go zostawia - na poziomie energii kwantowej, drzew, które zasadziliśmy, życia, które przekazaliśmy dalej, jeśli ktoś mógł i ma dzieci. Ale mam tu na myśli ślad symboliczny - w kulturze. To wielki przywilej, który otrzymuje zaledwie promil ludzkości. Bardzo to doceniam.

W wywiadzie-rzece "Jest życie po końcu świata" powiedziałaś Aleksandrze Pawlickiej: "nie wierzę w życie pozagrobowe, w piekło, w niebo. Wierzę w piekło na ziemi. W to, co ludzie są w stanie zrobić innym ludziom". Jak ateista oswaja śmierć, odchodzenie?

Robimy filmy o własnych lękach. Każdy ma momenty strachu rzeczywistego i metafizycznego. Pamiętam, że przez blisko dwa lata po śmierci Krzysztofa w ogóle nie bałam się śmierci. A teraz znowu zaczynam się jej obawiać. Choć gdybym dzisiaj dowiedziała się, że został mi rok życia, nie popadłabym w rozpacz. Tak mi się wydaje. Ale dopóki nie znajdziemy się w danej sytuacji, nie możemy mieć pewności, jak byśmy się zachowali. Bardziej niż odejścia boję się cierpienia. I tego, że złymi emocjami potrafimy zepsuć każdy dzień. Kiedy widzę zaprzyjaźnione pary, które ciągle się kłócą albo rozwodzą z powodu jakichś głupot, czuję ogromny ból. Zawsze myślę sobie, że dopóki ludzie żyją, mogą rozwiązać wiele problemów, wyjść z kryzysu. Oczywiście, gdy wyczerpią się wszystkie formuły, trzeba się rozejść. Tylko niech nie przesądzają o tym błahostki.

W oswajaniu lęku pomaga mi też to, że większość czasu spędzam w ciszy. Bardzo lubię ludzi, jednak kontakty z nimi utrzymuję na własnych zasadach. Jeśli mam ich w za dużych dawkach, to później potrzebuję pobyć sama. To nie jest fajne, ale i tak najgorsza jest samotność społeczna, którą obserwuję w kinie, teatrze i w życiu. To jest rzeczywisty problem Europy. Gdy pojedzie się do Afryki czy dalekiej Azji, widać, że tam jest tysiąc innych nieszczęść, ale nie ma samotności. To wynika z właściwej dla tych kontynentów struktury społecznej, zagęszczenia mieszkańców. Im bogatsze społeczeństwa, tym jest gorzej.

Nad czym obecnie pracujesz?

Jest parę takich rzeczy. Jakiś czas temu kupiłam prawa do filmowej adaptacji "Maestro" Marcina Kąckiego. To reporterska historia o skandalu pedofilskim w chórze Polskie Słowiki. Wciąż próbuję zrealizować ten projekt. Bardzo chciałabym zrobić film o Lucynie Ćwierczakiewiczowej, która zrewolucjonizowała polskie domy. Była nie tylko autorką słynnych książek gospodarczych i kucharskich, ale także prowadziła szkołę gospodarstwa domowego, udzielała porad dotyczących prowadzenia małych przedsiębiorstw i angażowała się w pomoc powstańcom styczniowym.

Marzy mi się też film o pamięci, utracie, o tym, jak to się zaciera. Do tej produkcji jest mi obecnie najbliżej. Ostatnio specjalnie sięgnęłam po książkę Mariusza Szczygła "Nie ma" - o braku. Sądzę, że trzeba mieć bardzo dużo odwagi, żeby chodzić ścieżkami utraty, braku, tego, jak to się wszystko zmienia. I robić to w twórczy sposób. Nie zgorzknieć, nie przestraszyć się.

Wiosną tego roku dałam się namówić na podróż szlakiem "Mojego Nikifora". Okazało się to koszmarnym doświadczeniem. Razem z Jowitą Budnik i Romanem Gancarczykiem na każdym kroku czuliśmy brak bliskich nam osób. Odwiedziliśmy miejsca, w których na przełomie 2003 i 2004 r. odbywały się zdjęcia do filmu. Okazało się, że zapamiętaliśmy je zupełnie inaczej. Tamtego świata już nie ma. Wszystko się zatarło. Wciąż jest bliskie, ale przekrzywione. Uznałam, że wolę pamiętać to miejsce takim, jakim było kiedyś.

Jedno z opowiadań w książce "Nie ma" Szczygieł poświęcił wdowie, która mówi, że brak męża odczuwa najbardziej w codziennych czynnościach. Np. kiedy pije popołudniową herbatę, która kiedyś była ich wspólnym rytuałem wzywającym do życia we dwoje. Miałaś podobnie?

Tak. W tym nie ma wielkiej metafizyki. Po śmierci Krzysztofa wiele osób radziło mi, żebym wyprowadziła się z domu, w którym przez lata mieszkaliśmy. A mnie przebywanie w nim nie sprawiało trudności. Wręcz przeciwnie, sądzę, że większy problem miałabym, gdybym się wyprowadziła. Mieszkając tu, odnoszę wrażenie, jakby ktoś na chwilę wyszedł i za jakiś czas miał wrócić. Ja sama dopiero niedawno wróciłam z długiej podróży, bo gdy Krzysztof zmarł, spakowałam się i wyjechałam do Afryki w związku z pracą nad filmem "Ptaki śpiewają w Kigali". Nie było mnie prawie dwa lata. Czas robi swoje.

Co teraz niesie cię w życiu?

To jest tak, jak mówił Leszek Kołakowski - najważniejsi są przyjaciele. Trzeba tylko uważać na tę definicję. Nie wchodzić w relacje, które nie wnoszą do naszego życia niczego dobrego. Mam to szczęście, że otaczają mnie wspaniali ludzie. A poza tym jestem już na takim etapie życia, kiedy mogę pozwolić sobie na większy luz. Nie muszę koncentrować się na sobie. Towarzyszy mi poczucie, że w przestrzeni społecznej mam wiele do zrobienia, że mogę się dzielić z innymi.