"Krew Boga" to historia o średniowiecznym rycerzu, biskupie Willibrordzie, który dociera na pogańską wyspę, by nawracać pogan na chrześcijaństwo. Stworzyłeś archetypiczną opowieść o głodzie wspólnoty. Miałeś dość świata za oknem, który zapomina o empatii i poczuciu wspólnotowości?
Bartosz Konopka: Za każdym razem, gdy wybierasz się w podróż, nie wiesz dokąd cię ona zaprowadzi. Przystępując do pracy nad "Krwią Boga", zbierałem kolejne motywy i fascynacje. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że powrót do średniowiecza będzie powrotem do tego, co utraciliśmy. Teraz mogę już powiedzieć, że ten film wynika po części ze zmęczenia dzisiejszymi czasami i tym, że jesteśmy w trybikach pracy, wykonujemy coraz więcej zadań, mamy coraz więcej obowiązków. Niby ciągle się komunikujemy, ale czujemy się coraz bardziej samotni, bo to się odbywa na odległość. "Krew Boga" ma dawać widzom przyjemność wejścia do świata, którego już nie ma. Chodziło o stworzenie wspólnoty, która wszystkim się dzieli, w której masz swoje miejsce, czujesz się zaopiekowany. Pokazujemy to na ekranie poprzez współobecność i podobieństwo rytualne mieszkańców wyspy. Oni żyją jak rój pszczół. Są jednym organizmem, który ma swoje miejsce w świecie. Nagle przychodzą ludzie z zewnątrz, którzy zakłócają tę harmonię.
Pamiętam bardzo dobrze esej Zygmunta Freuda "Kultura jako źródło cierpień". My zawsze odruchowo postrzegamy kulturę jako coś dobrego, co zapewnia nam tożsamość, przywiązuje do wartości. I oczywiście tak jest, ale Freud zwracał uwagę, że przez kulturę za bardzo skupiliśmy się na indywidualizmie i realizacji własnych pragnień. To spowodowało, że odłączyliśmy się od siebie nawzajem, utraciliśmy poczucie wspólnotowości. Trudno się z tym nie zgodzić. Tuż przed zdjęciami zorganizowaliśmy warsztaty dla aktorów i performerów tworzących grupę pogan. W pewnym momencie wpuściłem tam Krzyśka Pieczyńskiego. Przyszedł na chwilę, zaczął wyciągać pojedyncze osoby i nagle zobaczyliśmy, jak rozbija grupę. To samo robili średniowieczni misjonarze. Nawet ci, którzy chcieli dobrze, bo na tym polega nauka Chrystusa, że nadawał ludziom podmiotowość i indywidualność. Przychodził do najsłabszych – do celników, prostytutek, morderców, zdrajców, żeby dać im z powrotem wiarę i pokazać, że są tak samo wartościowi, jak ludzie bogaci. To było bardzo dobre, ale jednocześnie niszczyło wspólnotę. To są ciekawe konflikty, wpisane w dzieło misyjne, albo w ogóle w szerzenie demokracji i wymianę kulturową.
Willibrord to postać, która w głębi duszy straciła już wiarę w Boga. Rodzi się w nim chęć podporządkowania sobie otoczenia, przejęcia władzy nad jednostkami. Kim jest dla ciebie ten bohater?
W tworzeniu postaci najważniejsze jest to, aby były ci bliskie i cały czas walczyły ze swoimi słabościami, lękami, ciemnymi stronami. Tylko w ten sposób stworzysz opowieść, w której każdy będzie mógł się przejrzeć. Nawet jeśli jej akcja rozgrywa się tysiąc lat wcześniej. Ja zawsze odbierałem Willibrorda bardzo emocjonalnie. Z jednej strony kocham go, kibicuję mu i zależy mi na nim, a z drugiej strony go nienawidzę. Mówiąc szczerze, dla mnie ten film to krok do przodu wobec "Lęku wysokości" i relacji z moim ojcem. Tamten obraz był pomnikiem, tęsknotą, czystą miłością do ojca i smutkiem, że ktoś tak wspaniały nagle popada w chorobę i całkowicie się w niej pogrąża. Tutaj pokazuję ojca od innej strony – jako kogoś sprawczego, kto wie, czego chce i ma wpływ na innych ludzi. Dla mnie to jest opowieść o odcięciu pępowiny, stanięciu na własnych nogach, wyodrębnieniu syna, jeśli założymy, że oni są przybranym ojcem i synem. Zastanawiałem się nawet, czy nie powinni być biologicznym ojcem i synem, ale nie chciałem wchodzić w stereotypy. Wolałem metaforę. Wydaje mi się, że ten bunt niemego chłopaka jest paradoksalnie o wiele bardziej dojrzały i niezwykły, bo to jest bunt pokojowy. On wycofuje się z przemocy, przychodzi na stos, bo właściwie nie ma gdzie uciekać, i powierza życie Bogu. Na tym to polega, że wierząc nie martwisz się o to, co będzie z tobą dalej. Kiedy Willibrord staje naprzeciwko ognia, zamyka oczy i modli się w milczeniu. Prosi Boga, by zdecydował czy ma przeżyć, czy jest mu nadal potrzebny, by kontynuować jego dzieło. To wstrząsające, bo takie sytuacje naprawdę miały miejsce w średniowieczu. Ludzie wchodzili w ogień, nie wiedząc, czy tę próbę przeżyją. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Nie wiem, czy ktokolwiek ma tak silną wiarę, żeby coś takiego zrobić.
Konflikt Willibrorda i niemego to przykład na to, jak ślepa pogoń za ideologią i dogmatami może zniszczyć relację?
Tak. Na tym polega misja kina albo szerzej – sztuki – by o tym przypominać. Wydaje mi się, że zasady, którymi kieruje się w życiu wiele osób, typu "cel uświęca środki", albo "w życiu chodzi o sukces" są pozbawione sensu. Człowiek nie jest samotnym wilkiem. Tylko w stadzie może działać, coś osiągnąć, być szczęśliwym. Może zabrzmi to górnolotnie, ale wierzę, że to, co nas w życiu napędza to szeroko rozumiana miłość, życzliwość, pomoc i dobra energia. Służenie ideologii, przedkładanie jej nad dobro człowieka i relacje z ludźmi jest niczym zabrnięcie w ślepą uliczkę. Obserwujemy to dziś w życiu publicznym, w polityce i nierozliczonych grzechach Kościoła. Ten film powstał także po to, żeby powiedzieć: "opamiętajcie się, zobaczcie, że tysiąc lat temu to wyglądało tak samo, a my nie nauczyliśmy się na błędach". Z jednej strony chrześcijaństwo było piękne. Ci ludzie przynosili nowy porządek w świecie, który był załamany po upadku Cesarstwa Rzymskiego. Ten porządek mógł wszystko ustawić, ale tak się nie stało, bo Kościół zawsze był w kryzysie i robił błędy.
Podkreślasz, że ten film nie jest głosem wymierzonym w Kościół.
Bo Kościół jest tylko ludzką kopią tego, co chciał Chrystus. Warto pamiętać jego słowa: "gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w moje imię, tam jestem pośród nich". Teraz papież Franciszek powtarza, że Kościół to nie jest instytucja tylko lud boży. Bardzo podoba mi się też hasło papieża, że Kościół powinien być jak szpital polowy, tzn. leczyć każdego chętnego, nie pytając go, jakie ma podejście do wiary. Wydaje mi się, że dzisiaj zwłaszcza wśród młodych ludzi obecna jest tęsknota za wiarą. O tym się nie mówi, ale czujemy to wszyscy instynktownie. Chcemy wierzyć, że jest coś więcej, że nasze życie ma sens. Kiedy poddajesz się losowi, tracisz wiarę w porządek świata i poczucie sensu, osuwasz się w ciemność.
W szkole filmowej nauczono mnie, że zawsze trzeba się zdystansować od swoich historii i szukać w nich uniwersalności. Nawet jeśli robisz film o złym bohaterze, musisz go poznać, dać mu szansę, uratować go. Pracowałem nad "Krwią Boga" kilka lat. To musiało tyle trwać, bo gdybyśmy zrobili prostą krytykę albo obrazoburczą opowieść wycelowaną w Kościół, byłoby to jednostronne i bardzo powierzchowne. A prawda nigdy nie jest czarno-biała ani jednoznaczna. Musiałem przepracować ten temat, zajrzeć na drugą stronę lustra. Jak funkcjonują ludzie, dla których duchowość jest ważna? Co wiara znaczy w życiu moim i innych ludzi? Dopiero gdy poznałem odpowiedzi na te pytania, mogłem pozmieniać film, dodać mu tzw. "drugą nogę".
Mam wrażenie, że "Krew Boga" to film, w którym nie ma pustych słów. Każde ma znaczenie. Na ile zależało ci, by była to także opowieść o mądrości milczenia i potrzebie wewnętrznego skupienia?
To było dla mnie bardzo ważne. Wydaje mi się, że zwłaszcza dzisiaj bardzo trudno osiągnąć taki stan. Żyjemy w przebodźcowanym świecie, który z jednej strony jest względem nas bardzo wymagający, a z drugiej – umożliwia łatwą ucieczkę. Tak też jesteśmy skonstruowani, że uciekamy przed samymi sobą. Boimy się bólu, cierpienia, konfrontacji z prawdą, wytrącenia z iluzji. Ludzie głęboko wierzący albo ci, którzy przepracowali swoje problemy, mają z tym mniejszy problem. Chciałem o tym opowiedzieć, bo sam przez to przeszedłem. W filmie przedstawiam to metaforycznie poprzez zaszycie ust postaci. Przygotowując się do pracy, dużo czytałem o zakonnikach, którzy odbywają śluby milczenia. Albo o ojcach pustyni. Oni całe lata spędzali na pustyni, by zagłębić się w myślach i znaleźć lepszy kontakt z Bogiem. Poza tym kiedyś w jakiejś gazecie natknąłem się na wzmiankę o muzułmanach przebywających na emigracji w Anglii, którzy w proteście przeciwko warunkom pracy zaszyli sobie usta. Pomyślałem, że to tajemniczy gest, który doskonale nadaje się do filmu. Wierzę, że do tego wyboru nakłonił mnie ten reżyser na górze. To był ryzykowny pomysł. Musiałem go bronić, bo on jest trudny dla widza. Bohater, który nie mówi, wydaje się bezsensowny, ale uparłem się i tak zostało. Nie wiem, czy to się udało czy nie. Nie mnie oceniać, ale jest w tym pewna prawda przeżyć, poszukiwań i intuicji.
"Krew Boga" to próba znalezienia miejsca między fabułą a dokumentem?
Tak. Już wcześniej zauważyłem, że pracując nad filmami fabularnymi, chętnie opieram się na prawdziwych historiach i bohaterach. Szukam dokumentu w fabule. Tak było np. w "Lęku wysokości" i "Trójce do wzięcia". A kiedy robię dokumenty, sięgam do środków fabularnych. To nie wynika z przekory, a w każdym razie nie tylko z niej. Po prostu wydaje mi się, że przeciwności się przyciągają. Dwoistość jest we wszystkim. Tak samo w "Krwi Boga" mamy Willibrorda i Bezimiennego, kulturę pogańską i kulturę nowożytną, chrześcijańską. Mieliśmy nawet hasło, że ten film to "dokument w średniowieczu", bo kamera jest trzecim uczestnikiem opowieści.
Skoro wspomniałeś o dokumencie, wróćmy na chwilę do "Królika po berlińsku". Po tym, jak został nominowany do Oscara, mogłeś znaleźć agenta i wyjechać do Hollywood. Nie kusił cię "amerykański sen"?
Wiadomo, że na początku to było kuszące. Kiedy razem z moją producentką Anią Wydrą polecieliśmy do Stanów Zjednoczonych na galę oscarową, umówiliśmy się na rozmowę z agentem Agnieszki Holland, którego nam uprzejmie podesłała. W tym czasie powstawał już "Lęk wysokości". Spotkanie było bardzo ciekawe. Rozmawialiśmy o wielu projektach, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że to zupełnie inny rynek i nie sensu na siłę tam się pchać. Postanowiłem, że skupię się na "Krwi Boga" i dopiero jeśli zostanie doceniona, pomyślę, co dalej.
Lubisz siebie za tę decyzję, czy czasami żałujesz, gdy tutaj coś idzie nie tak?
Nie żałuję. To tylko z zewnątrz tak się wydaje, że nominacja do Oscara otwiera przed tobą drzwi w Stanach. Tak nie jest. Podczas gali rozdania Oscarów mieliśmy poczucie, że jesteśmy tylko listkiem figowym. To amerykańskie święto i wielki biznes. Co do tego nie ma złudzeń. Nie mam wystarczającej siły przebicia i przebojowości, by tam walczyć. Zresztą byłby to sztuczny, iluzoryczny cel, bo zawsze ważniejsze były dla mnie poszukiwania wewnętrzne i prawda, o której chcę opowiedzieć. Nie ma większego znaczenia, gdzie to się odbywa.
W jakim momencie twojego życia rozmawiamy?
Ostatnie tygodnie i miesiące były trudne. Po festiwalu w Gdyni właściwie nie wiedziałem, co chcę dalej robić. Stwierdziłem, że być może muszę poczekać i podejść do tego ze spokojem. Fajnie, że w międzyczasie pojawiła się możliwość pracy przy serialach. Teraz już zdaję się bardziej na los i ludzi, których mam wokół siebie. Odpuszczam kontrolę. Niedawno złożyliśmy do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nowy projekt fabularny "Przegryziemy wam gardła". Nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów. Powiem tylko, że to historia, która wychodzi od protestu dziewczyn. Jedna z nich zostaje skazana na obecność ze swoim przeciwnikiem politycznym. Opowiadamy o 24 godzinach takiej sytuacji.
Ciekawie byłoby zrobić ten film. To z jednej strony zwariowana komedia, a z drugiej opowieść dotykająca tego, co dzieje się dookoła. Coś innego niż "Krew Boga", ale znowu pojawia się motyw relacji. Wzorem w tej kwestii jest dla mnie Roman Polański, który miał bardzo trudny los. Przeżycia wojenne, utrata wiary w człowieka, rozbicie relacji, strata rodziny – to wszystko spowodowało, że w swoich filmach opowiada o pojedynczej relacji i zagubieniu człowieka. Ten motyw jest oczywiście obecny nie tylko u Polańskiego, ale też w literaturze, teatrze i u innych twórców filmowych. Ja również wywodzę się z tej grupy. Tak mnie życie ukształtowało. To zaczęło się już w dzieciństwie. Jestem jedynakiem, a moi rodzice byli dwoma przeciwstawnymi żywiołami – ogniem i wodą. Gdy się rozstali, miałem poczucie, że zostałem sam. Dlatego lubię przyglądać się podstawowym relacjom między ludźmi, temu, jak one się tworzą, co z nich wynika. I jak powinniśmy o nie dbać, żeby je ocalić.
Rozmawiała Daria Porycka/PAP
Bartosz Konopka (ur. 1972 r. w Myślenicach) jest reżyserem i scenarzystą. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, a także kurs dokumentalny i fabularny w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. W 2004 r. jego film dokumentalny "Ballada o kozie" został uhonorowany nagrodą specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. W 2010 r. za krótkometrażowy film dokumentalny "Królik po berlińsku" został nominowany do Oscara. W 2011 r. jego pełnometrażowy debiut fabularny "Lęk wysokości" został doceniony Złotymi Lwami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Poza dokumentami i filmami fabularnymi reżyserował m.in. seriale "Królowie Śródmieścia" i "Bez tajemnic".