Na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych "Młodzi i Film" po raz pierwszy pojawiłeś się w 2013 r. z krótkometrażowym filmem "Obcy". W konkursie startowałeś także z kolejnymi "shortami" - "Chwila", "Złe uczynki" i "60 kilo niczego", które zostało nagrodzone przez jury. Wspominasz ten czas z sentymentem?

Reklama

Piotr Domalewski: Festiwal "Młodzi i Film" był wydarzeniem, na które co roku czekałem. Pracując nad kolejnymi filmami krótkometrażowymi, towarzyszyła mi myśl, że chciałbym je zgłosić do selekcji. Raz nie udało mi się do niej dostać i mnie to załamało, ale na szczęście tylko na chwilę. Ochłonąłem i stwierdziłem, że zrobię następny film i może tym razem będzie dobrze. Długo czekałem, żeby dostać tu nagrodę za "shorta", ale w końcu się udało - z ostatnim filmem krótkometrażowym, który nakręciłem. Myślałem wtedy, że to moja ostatnia przygoda z krótkim metrażem, a tu proszę... W tym roku jestem tu w charakterze przewodniczącego jury, co jest dla mnie zupełnie nową sytuacją. Nie ukrywam, że wiąże się z tym ogromny stres. Pamiętam, że sam byłem zawsze bardzo wymagający względem jury. Niezależnie od tego, czy mnie nagradzano czy nie, chciałem wiedzieć, co sądzą o moich filmach. Dlatego bardzo rzetelnie podchodzę do zadania, które mi powierzono.

Co w koszalińskim festiwalu wydaje ci się najbardziej inspirujące?

Przede wszystkim spotkania z ludźmi. To oni są najważniejsi. Osobom spoza środowiska często wydaje się, że bycie reżyserem czy scenarzystą jest takie świetne, bo cały czas obracają się wśród ludzi i mają wokół siebie wielu inspirujących twórców. To tylko pozory. Tak naprawdę ta praca to raczej tortura w samotności, zwłaszcza gdy chodzi o pisanie. Przyjemnie jest pobyć razem. Tym bardziej, że przyjeżdżają tu osoby, które zamierzają poświęcić życie kinu. Mam poczucie, że wszystko, czego się nauczyłem – jeśli w ogóle czegokolwiek się nauczyłem – to zasługa ludzi, z którymi zetknąłem się na studiach. W znacznej mierze moich rówieśników zafascynowanych kinem, z którymi godzinami rozmawialiśmy o tym, jakie filmy chcielibyśmy realizować.

Reklama

Podoba mi się w tym wydarzeniu także że jest otwarte na mieszkańców miasta. To dość unikalne, bo przeważnie bywa tak, że organizatorzy festiwalu przyjeżdżają do jakiegoś miejsca, wynajmują kilka hoteli, salę kinową i robią imprezę niedostępną dla lokalnej społeczności. A tu jest odwrotnie. Mieszkańcy Koszalina mogą rezerwować miejscówki i oglądać festiwalowe propozycje. Dzięki temu twórcy mają szansę skonfrontować swoje filmy z publicznością spoza branży.

Jak oceniasz kondycję młodego polskiego kina?

Bardzo dobrze. Nasze debiuty fabularne pokazują, że mamy własny język. Jego wspólnym mianownikiem jest różnorodność. Każdy twórca szuka swojej wrażliwości i fajnie, że można z tym przekazem docierać do publiczności. Oczywiście, to wszystko nie byłoby możliwe bez wsparcia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Dzięki temu, że tworzą się nowe możliwości dla młodych twórców, coraz więcej osób interesuje się robieniem filmów. Wiem, że nawet teraz powstaje kilka ciekawych debiutów. Cieszę się, że jest ferment. Uważam, że w kinie cały czas musi się coś dziać i zmieniać. To trochę tak jak z życiem. Kiedy ci się wydaje, że coś wiesz to znaczy, że nie wiesz, bo się zgubiłeś i jesteś już z tyłu.

Także poza Polską można zaobserwować wzrost zainteresowania naszym rodzimym kinem. To niewątpliwie zasługa Małgorzaty Szumowskiej, Agnieszki Holland i Pawła Pawlikowskiego, którzy skupiają na sobie uwagę europejskiej publiczności i twórców. Teraz gdy jedziesz za granicę i masz do zaproponowania jakiś film, od razu zyskujesz atencję, bo ludzie wiedzą, że w Polsce tworzy się coś ciekawego, czego nie można przegapić. Tak było kiedyś z kinem rumuńskim, węgierskim, tureckim i chilijskim. Dzisiaj dotyczy to nas. Wspaniale, że tak się dzieje, bo to buduje pozycję nas wszystkich. Robimy, co w naszej mocy. Idziemy do przodu.

Ale chyba wciąż trudno jest młodemu twórcy zadebiutować na wielkim ekranie?

Reklama

To jest bardzo trudne, bo film fabularny wymaga ogromnych nakładów finansowych. Ludzie, którzy powierzają ci pieniądze, muszą mieć pewność, że rozsądnie je spożytkujesz. Sam scenariusz to nie wszystko. Liczy się też to, co potrafisz. Ja przed pełnometrażowym debiutem fabularnym zrobiłem sześć krótkich metraży. Gdyby zsumować dni zdjęciowe tych filmów, wyszłoby na to, że zrobiłem fabułę. Portfolio, które zbudowałem, dało mi wielką siłę.

Miałeś taki debiut, o którym wielu marzy. "Cicha noc" spotkała się z uznaniem krytyków i została obsypana nagrodami. Ten sukces zwiększył twoje poczucie bezpieczeństwa?

Nie. Wręcz przeciwnie, bo z natury kontestuję moje dokonania. Nie jestem typem osoby, która poszukuje bezpieczeństwa. Gdybym do tego dążył, pewnie zatrudniłbym tę samą ekipę i nakręcił "Cichą noc 2", czyli opowieść o tym, co wydarzyło się następnego dnia. Jestem przekonany, że wokół tego też można by skonstruować świetną historię. Ale stwierdziłem, że nie warto rozwodzić się nad tym, co jest. Trzeba iść dalej, poszukiwać. Na tym, w mojej ocenie, polega ta praca.

Młodzi reżyserzy często słyszą, że ich drugi film będzie weryfikacją tego, kim są. Masz poczucie, że realizując z sukcesem "Cichą noc" podpisałeś umowę, z której powinieneś się wywiązać?

Po tym, co działo się wokół "Cichej nocy", wiedziałem, że nie mogę zawieść osób, które mi zaufały i "kupiły" moją wrażliwość. Cały czas czułem na plecach czyjś oddech. Tylko czyj? Nie wiem. Pewnie mój własny. To było trudne, ale doszedłem do wniosku, że trzeba od razu robić następny film. Nie ma co odbywać trzyletniego rejsu po festiwalach, a później zastanawiać się, co dalej. Pamiętam, że festiwal w Gdyni skończył się w sobotę 23 września 2017 r., a pierwszy draft scenariusza "Jak najdalej stąd" miałem skończony już po koniec listopada.

Cieszę się, że udało mi się znaleźć fajnego producenta i że dostaliśmy wsparcie od PISF. Bo to nie jest tak, że zrobiłeś film, dostałeś nagrodę i masz pewność, że otrzymasz wsparcie na drugi. Za każdym razem musisz zaczynać od zera. Każdy twój scenariusz weryfikują eksperci z komisji. Może później masz już o tyle łatwiej, że oni z grubsza wiedzą, co masz na myśli. Ale każdy film to nowy początek. Nie ukrywam, że przystępując do pracy nad kolejnym filmem, towarzyszył mi stres. Pewnie przed premierą to uczucie do mnie wróci, bo nigdy nie wiadomo, jak publiczność zareaguje na to, co zobaczy.

Bardzo przejmujesz się opiniami innych?

Mówiąc szczerze, zawsze miałem dość niskie poczucie własnej wartości. Cały czas z tym walczę. Dlatego dopiero w wieku 27 lat zdecydowałem się zdawać na reżyserię. Wcześniej byłem pełen obaw, jak ja mam mówić ludziom, co mają robić. Jak sprawić, żeby naprawdę chcieli to robić? Odkrycie w sobie gotowości do kierowania ludźmi i ich twórczą pracą nie było łatwe. Ale potrzeba opowiadania historii okazała się silniejsza od lęku. Dzięki tej pracy mogę wyrzucić z siebie wszystko, co mnie porusza lub uwiera.

Zanim zająłeś się reżyserią, byłeś doceniany jako aktor gdańskiego Teatru Wybrzeże. To przestało cię satysfakcjonować?

Świadomość tego, co dzieje się na planie od strony aktorskiej, jest nie do przecenienia. Każdy aktor ma jakiś wpływ na to, co robi na scenie. Reżyseruje sobie w głowie swoją rolę. Dzięki pracy w teatrze zebrałem cały arsenał narzędzi, bez którego dzisiaj nie mógłbym reżyserować filmów. Życzę każdemu, by miał na swoim koncie takie doświadczenie.

Rzeczywiście, w Teatrze Wybrzeże miałem dobry czas. Trafiłem na świetną ekipę, którą kocham do dziś. Ludzie ze świata teatralnego kojarzyli, kim jestem. Po prostu przestało mi to wystarczać. Pojawiła się myśl, żeby spróbować czegoś nowego. Miałem 27 lat i pomyślałem: "jak nie teraz, to kiedy?". Nie chciałem w przyszłości żałować, że nie byłem wystarczająco odważny. Od dawna pisałem scenariusze i sztuki teatralne, więc reżyseria była naturalnym następstwem tej pasji.

Po premierze "Cichej nocy" mówiłeś, że chcesz opowiadać proste historie o świecie, który dobrze znasz i który nas otacza. Film "Jak najdalej stąd" będzie potwierdzeniem tych słów?

Tak, to jest bardzo prosta historia. Takie lubię w szczególności. Kiedyś myślałem, że ciekawie byłoby stworzyć opowieść o jakimś wielkim Polaku, a nie o nikim, bo moi bohaterowie to właściwie państwo nikt. Uznałem jednak, że tylko historia o nikim może być o każdym. Gdy poświęcasz film wielkiej postaci, on z reguły opowiada wyłącznie o niej. A w przeciętnym bohaterze każdy może znaleźć cząstkę siebie. Film "Jak najdalej stąd" powstał na podstawie historii mojego przyjaciela, która bardzo mnie poruszyła. Jego ojciec przez lata pracował za granicą. Punkt wyjściowy filmu jest analogiczny. Z tą różnicą, że będzie to opowieść o młodej dziewczynie, która musi wyjechać za granicę, żeby zająć się przywiezieniem do kraju ciała tragicznie zmarłego ojca.

Główną rolę powierzyłeś studentce pierwszego roku łódzkiej Filmówki Zofii Stafiej, ale obok niej ekranie zobaczymy także m.in. Arkadiusza Jakubika, z którym współpracowałeś już przy "Cichej nocy". Myślałeś kiedyś, by stworzyć filmową "rodzinę Domalewskiego"?

Nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób. Oczywiście, przyjemnie pracuje się z ludźmi, z którymi darzymy się sympatią, ale nie to jest najważniejsze. Kluczowe jest, kto będzie wiarygodnym człowiekiem w danej roli. Arek to bardzo utalentowany artysta. Nie zagrałby u mnie tylko dlatego, że na planie panuje miła atmosfera. Dla niego decydujący jest scenariusz. Przeczytał go, zobaczył, że postać, którą mu zaproponowałem, jest inna niż te, które grał dotychczas i zdecydował się podjąć wyzwanie. Gdyby powiedział mi, że ta historia do niego nie trafia, zrozumiałbym to. Na szczęście tak się nie stało.

A jeśli chodzi o Zofię, wybraliśmy ją z ogromnego castingu. Przeszła przez pięć etapów. Pod koniec była już kompletnie skołowana, ale wniosła coś naprawdę wyjątkowego. Miała w sobie dokładnie to, czego potrzebowaliśmy. Nie potrafię tego wytłumaczyć, bo to są niuanse, które trudno oddać słowami. To po prostu jest albo nie. Ona to miała. Z całą resztą możemy poradzić sobie za pomocą technologii.

Czego jeszcze nie doświadczyłeś w pracy, a chciałbyś?

Chciałbym wyreżyserować "Gwiezdne wojny". Byłaby to część sagi realizowana środkami kina europejskiego, a więc europejskie kino moralnego niepokoju osadzone w uniwersum "Gwiezdnych wojen". Marzy mi się też nakręcenie pościgu samochodowego w tunelach pod Dworcem Centralnym. To było moje pierwsze marzenie filmowe w życiu. Po mieście poruszam się głównie pieszo albo komunikacją miejską. Uwielbiam tunele pod dworcem. Tam jest tyle życia… Pomyślałem, że cudownie byłoby nakręcić scenę pościgu po tych tunelach. Wciąż mam to na swojej "shortliście". Ale przede wszystkim lubię opowiadać historie. Za każdym razem, gdy na jakąś trafiam, ekscytuję się, jakbym znalazł na trawniku sztabkę złota. Mam jeszcze kilka historii do opowiedzenia.

Piotr Domalewski (ur. 1983 r. w Łomży) jest absolwentem Wydziału Lalkarskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Białymstoku i Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Ukończył również studia reżyserskie na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 2017 r. jego pełnometrażowy debiut fabularny "Cicha noc" został nagrodzony Złotymi Lwami podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Rok później film uhonorowano statuetkami Polskich Nagród Filmowych Orły 2018 w kategoriach: najlepszy film, scenariusz, reżyseria, odkrycie roku, zdjęcia (Piotr Sobociński), dźwięk (Jerzy Murawski, Kacper Habisiak, Marcin Kasiński), główna rola męska (Dawid Ogrodnik), drugoplanowa rola męska (Arkadiusz Jakubik) i drugoplanowa rola kobieca (Agnieszka Suchora). Obraz zdobył także Nagrodę Publiczności.

38. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych "Młodzi i Film" potrwa do 15 czerwca.

Rozmawiała Daria Porycka/PAP