Spędziła pani ponad rok w podparyskiej szkole La Grange, gdzie funkcjonuje jedna z wielu specjalnych klas dla dzieci imigrantów. Uczą się tam języka i poznają lokalne zwyczaje. Jak udało się pani zdobyć ich zaufanie?

Julie Bertuccelli: Najpierw poznałam ich nauczycielkę Brigitte Cervoni. Dzięki niej w ogóle odkryłam, że takie klasy funkcjonują. Odwiedziłam ją kilka razy w szkole i w następnym roku postanowiłam wrócić już z kamerą. Dzięki Brigitte zgodę na realizację tego projektu wyraził dyrektor placówki. A jak było z dzieciakami? Usiadłam z nimi, opowiedziałam, co zamierzam zrobić, jaka będzie w tym ich funkcja, czego mogą się spodziewać. Zapytałam, co o tym sądzą? Zgodzili się, ale musiałam jeszcze zdobyć zgodę rodziców. I to wszystkich – gdyby choć jeden nie wyraził zgody, filmu by nie było. Nie mogłabym iść do celu po trupach, rozbijać klasy, prowokować animozji. Myślę, że rodzice zrozumieli mój punkt widzenia, dostrzegli, że jestem po ich stronie. I zgodzili się, wszyscy! Potem musiałam trzymać rękę na pulsie. Utrzymywać z nimi kontakt. Informować o planach, postępach. Ja pomagałam im, a oni mnie.

Reklama

Nie wiedziała pani, jak skończy się ten eksperyment.

Niepewność to klasyczny scenariusz życia dokumentalisty. Ale zawsze mam pewne wyobrażenie na temat wariantów. Wiedziałam, że będę tracić bohaterów z powodów przeprowadzek czy rodzinnych problemów. Ale wiedziałam też, czego szukam. Nie chciałam dokumentować lekcji biologii czy matematyki, interesowały mnie dyskusje uczniów, konfrontacje. Coś bliżej życia. Po roku dysponowałam ogromnym materiałem. Cięcie i montowanie było bardzo trudne, ale też proste jednocześnie, bo po dwunastu miesiącach z moją klasą czułam już, co chcę osiągnąć. Oczywiście były momenty, które chciałam zawrzeć w filmie, ale nie mogły do niego trafić, były za długie, rozpraszałyby uwagę. Takie rozstania bolą. Ale umiem już się tym nie zamartwiać.

Zanim zaczęła pani kręcić własne filmy, asystowała wielu znanym reżyserom – m.in. Kieślowskiemu, Tavernierowi, Iossellianiemu. Jest pani także absolwentką filozofii. Jak ta przeszłość wpływa na teraźniejszość?

Bardzo mocno. Widzę, jak moje doświadczenie pracy przy fabułach wpływa na realizację dokumentów. Rozumiem, jak konstruować momenty dramatyczne, budować historię. A z kolei kino dokumentalne nauczyło mnie nie bać się tego, co niespodziewane. Widzę, jak moje doświadczenia pozytywnie wpływają na pracę z aktorami. Mam wyczucie rzeczywistości, potrafię wyłapać, kiedy aktor gra za bardzo. A moje studia filozoficzne są bardzo pomocne, nie tylko w filmie, ale w ogóle w życiu! [śmiech]. Doświadczenie współpracy z wieloma uznanymi artystami jest niezwykle cenne. Pomaga mi za każdym razem upewniać się, że robię swoje, nikogo nie naśladuję. Kieślowski czy Rithy Panh nauczyli mnie być mną.

Reklama

Mam wrażenie, że pani film między wierszami stawia pytanie o to, czym jest, czym może być asymilacja. W dzisiejszej Francji, tym bardziej po zamachach na redakcję "Charlie Hebdo", to wyjątkowo ważne pytanie.

Pokazujemy, że sukces integracji zależy w dużym stopniu od tego, jak bardzo jesteśmy otwarci na przybyszów, ciekawi ich indywidualnych historii. Bo skoro przyjeżdżają, to przecież znaczy, że chcą tu być, i to nasze strategie polityczne lub kwestie finansowe im to utrudniają. A wystarczyłoby postępować jak nasza bohaterka Brigitte, nauczycielka z podparyskiej szkoły. Życzliwa, otwarta, chętna do pomocy. Uczy dzieci rozmawiać ze sobą pomimo dzielących je różnic, poznawać siebie, akceptować. Pokazuje, że nie ma jednej prawdy, rzeczywistości, tylko punkt widzenia. We Francji bardzo ważna jest laickość szkoły, w takich sytuacjach szczególnie. Moi bohaterowie żartują z religii, ale robią to na gruncie wzajemnego szacunku, na wesoło, nie szydzą, nie wytykają palcami. To nie są żarty uderzające w konkretne osoby. Wszystko może być przedmiotem dyskusji. Przyglądam się w filmie klasie adaptacyjnej dla imigrantów, bo tam jak w soczewce widać pewne mechanizmy, problemy i rozwiązania, które typowe są dla współczesnej Francji. Tam pojawia się nadzieja na lepsze jutro.

Ale też ujawniają się poważne problemy, wynikające często ze zderzenia kultur.

Problemem wielu rodzin jest zachowanie u dzieci równowagi pomiędzy edukacją a zobowiązaniami rodzinnymi. Jedną z bohaterek jest młoda Tunezyjka, obserwujemy, jak wychowawczyni próbuje przekonać jej bliskich, by inwestowali w szkołę. Czasami ten dialog jest bardzo trudny. Rodzina, w tym przypadku reprezentowana przez silną figurę starszego brata, ma nad nastolatką władzę. Nawet jeśli ona chce się uczyć, ostatecznie rezygnuje i poddaje się tradycyjnemu scenariuszowi. To popularny scenariusz, dotyczy szczególnie dziewczyn z kultury arabskiej, na których losie kładą się cieniem wstecznie rozumiane kultura i religia. Ale nauczycielka, której zmagania obserwujemy, ma misję. Rozumie, że dziś przyszłość nie należy do rodziców, ale do dzieci. Wspiera je nawet w najbardziej ambitnych, szalonych marzeniach, jest ich adwokatem w rozmowach z rodzicami. Warto dodać, że często to nie religia czy kultura, ale trudności finansowe, życiowe utrudniają tym dzieciakom prawidłowy rozwój intelektualny.

Brigitte jest w motywowaniu swoich podopiecznych niezwykle przekonywająca.

Po pierwszych pokazach któryś z dziennikarzy zarzucił bohaterce, że okłamuje dzieciaki, bo wspiera pomysły na kariery, które są zbyt ambitne. "Przecież wie, że ktoś taki nie zostanie doktorem". "Jak to!" – obruszyła się! "Przecież to rola nauczyciela, inspirować!". W życiu potrzebna jest taka osoba, a im brakuje kogoś takiego. I tak będą wątpić w swoje możliwości. Musi być ktoś, kto popchnie ich do działania. I nasza bohaterka ma na koncie wiele takich historii. Udawało się jej przekonać rodziców, żeby syn zamiast pracować w rodzinnej restauracji, inwestował w naukę. I teraz imigranci z krajów Trzeciego Świata mają pierwszego absolwenta Sorbony czy Sciences Po. Warto też zauważyć, że ten medal ma dwie strony. Bo często to dzieci pełnią w rodzinach imigrantów funkcję tłumaczy, organizatorów. Czyli, w pewnym sensie, rodziców.

Czy kluczem do porozumienia ponad podziałami jest wychowanie? Dzieciaki w pani filmie pochodzą z Senegalu, Polski, Iraku, Serbii, ale umieją znaleźć wspólny język.

Nastoletniość to specyficzny wiek, często dominuje w nim uczucie zagubienia. Kim chcę być? Co chcę robić w życiu? Bohaterowie mojego filmu różnią się od swoich rówieśników pod każdym względem – inaczej mówią, myślą, wyglądają, czują. A w tym wieku dzieciaki chcą być takie jak reszta, pasować do grupy. Na szczęście jednocześnie potrafią docenić wartość bycia wyjątkowym. Już rozumieją, że czasami dobrze jest się wyróżniać. Przyszli do klasy już bardzo "jacyś", zbudowani przez swoje doświadczenia i kulturę. Zakorzenieni, ale jednocześnie otwarci na zmianę. Z każdym rokiem otworzenie takich klapek w głowie jest coraz trudniejsze – widać to po ich rodzicach. Spędzony z nimi rok wiele mnie nauczył.