"Więzy krwi" reżyserował Guillame Canet. To był jego anglojęzyczny debiut, pierwsza okazja, by pracować z całkowicie zagraniczną, gwiazdorską ekipą. Czy atmosfera na planie była inna niż zwykle?
Clive Owen: Odrobinę. Guillame, spora część ekipy, a także pion operatorski to Francuzi i na planie czuło się ten charakterystyczny klimat. Ale to nie była różnica jakościowa, nie było lepiej czy gorzej. Guillame doskonale komunikuje się z ekipą, potrafi klarownie przekazać swoje oczekiwania i wrażenia. Dla mnie było ważne, że kręciliśmy w Nowym Jorku. "Więzy krwi" są remakiem francuskiego thrillera "Les liens du sang" Jacquesa Maillot. Obejrzałem oryginał i bardzo mi się podobał. Ale mam wrażenie, że w momencie, gdy zapadła decyzja o przeniesieniu planu do Nowego Jorku, narodziło się coś nowego, odrębna jakość. Otoczenie ma zdolność wspierania człowieka w jego poczynaniach i Nowy Jork dał nam swoją energię. Ekipie udało się wyszukać w mieście miejsca, które wciąż mają klimat lat siedemdziesiątych, w których rozgrywa się akcja filmu. Poznawanie ich było niesamowitą frajdą! Poza tym trudno byłoby odtworzyć ten klimat na sztucznym planie gdzie indziej.
Zdaje się, że Nowy Jork zajmuje w pana życiu wyjątkowe miejsce?
Uwielbiam to miasto. Ma swój charakterystyczny styl, smak, charakter i dlatego jego obecność na ekranie jest tak wyczuwalna i znacząca, w każdym filmie jest osobnym bohaterem. Sam pochodzę z maleńkiego miasteczka Keresley w hrabstwie West Midlands. Pamiętam, jak wyzwalającym doświadczeniem było dla mnie znaleźć się w Londynie, gdzie pojechałem studiować aktorstwo. A Nowy Jork to taka międzynarodowa wersja Londynu, miasto, które wita przybyszy z szeroko otwartymi ramionami, nikogo ani niczego nie odrzuca. To buzujący tygiel. Uwielbiam tam być, zawsze chcę być tam jeszcze dłużej.
Jak już pan wspomniał, film rozgrywa się w latach siedemdziesiątych. To wyjątkowy okres dla kina. Prywatnie ceni pan produkcje z tamtych lat?
Uwielbiam ten moment w historii kinematografii. Wystarczy spojrzeć na "Taksówkarza", "Króla komedii" czy "Wściekłego byka". W tym aktorstwie jest coś genialnego. Postaci są jakby odłączone od rzeczywistości. Mają problem z relacjami z innymi ludźmi i to jest tak niesamowicie pokazane... Aktorstwo z tamtego okresu to po prostu mistrzostwo. Miałem ostatnio okazję spędzić trochę czasu z Alem Pacino. Opowiadał mi o roli w "Narkomanach" Jerry'ego Schatzberga. Do dziś nie mogę uwierzyć, jakiej otwartości i warsztatowego bogactwa wymagała ta rola. To zabawne – Pacino powiedział mi, że kiedy ją grał, prawie całkiem utożsamił się z bohaterem. Tak, to był niesamowity czas w amerykańskim kinie. Chciałbym móc dowolnie często wracać do tych filmów.
Pana bohater w "Więzach krwi" Chris, to podobnie jak tamci bardzo dwuznaczna postać.
Cieszę się, że to widać. Ja też tak go odebrałem po przeczytaniu scenariusza. To niebezpieczny, rosły kryminalista, który robi straszne rzeczy. Ale jednocześnie w relacji z bratem ma taką dziecięcą, roszczeniową postawę, chce, by mu poświęcać uwagę, czas. Jest jak duże dziecko. To trudne zadanie, wcielić się w postać, która jest jednocześnie agresywna i bezbronna.
Zdaje się, że dyrektorzy castingu chętnie obsadzają pana jako drani, czarne charaktery. Jak pan myśli, dlaczego?
Wiem, że część publiczności tak to postrzega. Taka typologia pojawiła się też w jednej z pierwszych rozmów, jakie odbyłem podczas mojej pierwszej zawodowej wizyty w Los Angeles. – Wolisz grać dobrych czy złych gości? – zapytał mnie ktoś, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć... Zastanawiając się nad rolą, nigdy nie biorę pod uwagę tego, czy mój bohater to typ pozytywny, czy czarny charakter. Ciągnie mnie do postaci wewnętrznie skonfliktowanych, które się z czymś zmagają. Zawsze staram się mieć empatyczny stosunek do bohatera, chcę go zrozumieć. Moim zadaniem jako aktora jest sprawić, by ludzie byli się w stanie odnieść do bohatera, którego gram, zrozumieć jego motywacje – nawet jeśli jest to ktoś tak bezwzględny, jak Chris.
W tym przypadku pana gra to w 100 procentach realizacja scenariusza, czy miał pan też szansę dodać coś od siebie?
Zawsze, w każdej roli, jakiś element improwizacji jest obecny, ale tym razem była to obecność śladowa. Bardzo dużo wcześniej rozmawialiśmy z Guillamem, rozłożyliśmy na czynniki pierwsze każdy element filmu, przedyskutowaliśmy jego rytm, upewniliśmy się, że wszystko harmonijnie współgra. Oczywiście, w ramach takich ustaleń jest zawsze pewna wolność, kiedy już znajdę się na planie w tym nowym środowisku i pada komenda "akcja!". Ale tym razem nie szaleliśmy ze spontanicznością.
Reżyser jest ważniejszy niż scenariusz?
Tak. Kiedyś uważałem, że jest odwrotnie. Zaczynałem w teatrze i zawsze mówiłem, że scenariusz jest najważniejszy. Ale w filmie to nie do końca prawda. Scenariusz jest narzędziem pracy reżysera, dopiero jego gust i działanie czyni go dobrym lub złym. Reżyserowi trzeba zaufać, poświęcić się wspólnie podjętemu zadaniu – inaczej taka podróż nie ma szansy zawieść nas w ciekawe rejony. Na szczęście tym razem jej kierunek był fascynujący.