Wiaczorka na premierze "Żywie Biełaruś" mówił: – Zrobiliśmy film dla naszych dzieci. Nie chcę, żeby musiały doświadczać tego wszystkiego co ja. Wiaczorka (również współautor scenariusza) ma dzisiaj 24 lata, jest dziennikarzem i działaczem opozycji. W 2009 roku – pomimo wrodzonej wady serca (prawdopodobnie wskutek napromieniowania podczas wizyty w Czarnobylu) – wcielono go do wojska. Franak, wówczas już popularny muzyk niezależny, zaczął prowadzić kultowego bloga, stał się również czołowym emisariuszem walczącym o powrót języka białoruskiego. W ojczystym języku złożył także przysięgę wojskową, a podczas służby karano go dyscyplinarnie za wypowiadanie komend po białorusku.
Losy Wiaczorka dawały szansę na bezkompromisowe kino, ale Krzysztof Łukaszewicz zatrzymał się w połowie drogi. Jego film jest zaledwie poprawny. To i tak duży postęp w porównaniu z poronionym debiutanckim "Linczem", ale oczekiwania były większe. Dzisiaj wiemy, że od tego reżysera trudno będzie wymagać autorskiego stempla lub przełamywania filmowych konwencji. Łukaszewicz jest filmowym rzemieślnikiem, sprawnym merytorycznie, ale artystycznie jałowym. Sumiennie rejestruje faktograficzne wydarzenia z życia Wiaczorki, pilnuje, żeby nie przesadzić w żadną stronę z eksponowaniem ostrzejszych kolorów, całkiem dobrze prowadzi aktorów – Dźmitry Papko w roli Franaka (filmowy Miron) jest znakomity. To wszystko jednak za mało. W biografii gwiazdora rocka, początkowo dyplomatycznego wobec dyktatury Łukaszenki, w której front wojenny został przeniesiony na starcie medialne, znajdował się potencjał na mocny, nowoczesny thriller z elementami moralitetu. Krzysztof Łukaszewicz postawił na szlachetny dokumentalizm. Szkoda tematu.
ŻYWIE BIEŁARUŚ!| reżyseria: Krzysztof Łukasiewicz | dystrybucja: Kino Świat