Tysiące bukietów kwiatów, nieprzebrane morze szampana, fajerwerki, wystawne stroje, dzika orgia barw i ścieżka dźwiękowa z utworami najbardziej wziętych współczesnych artystów z Jayem-Z, Jackiem White'em i Laną Del Rey na czele. Jakby tego było mało, efekty 3D i Leonardo DiCaprio w roli jednego z najsłynniejszych bohaterów w historii amerykańskiej literatury. "Wielki Gatsby" w reżyserii Baza Luhrmanna zadebiutował przed publicznością tegorocznego festiwalu w Cannes. Wiele od tego pokazu zależy. To na Lazurowym Wybrzeżu rozstrzygnie się, czy krytyka uzna popowo-postmodernistyczną adaptację powieści Francisa Scotta Fitzgeralda za arcydzieło, czy pokaz kiczu i tandety. Stawka jest wysoka.
Canneński festiwal sporo znaczy dla samego Luhrmanna. Nie tylko dlatego, że jak sam mówił, na Riwierze francuskiej Fitzgerald napisał znaczną część swojej legendarnej powieści. Cannes zawsze bywało przychylne reżyserowi, którego kino od lat wzbudza skrajne emocje – od zachwytów po absolutną dezaprobatę. Kiedy w 1992 roku blisko 30-letni wówczas reżyser nakręcił swój debiutancki film "Roztańczony buntownik", za oceanem poniósł spektakularną klęskę. Barwna opowieść o tancerzu outsiderze, bardziej niż film przypominająca teatralną maskaradę, większości dystrybutorów wydawała się niezrozumiałym dziwadłem, na którym nikt nie spodziewał się zarobić. I być może dziś nie byłoby całej pompy wokół "Wielkiego Gatsby'ego", gdyby Luhrmann nie zdecydował się zgłosić swojego filmu do konkursu młodych talentów w Cannes. To tamtejsza publiczność przyjęła "Roztańczonego buntownika" z entuzjazmem, sowicie nagradzając i otwierając tym samym drogę do dalszej kariery reżysera.
A przecież debiutancki film nie był szczytem ekstrawagancji twórcy, którego, mówiąc w skrócie, minimalistą nazwać się nie da. Pierwsza, "zaledwie" 3-milionowa, produkcja była dopiero skromną zapowiedzią dalszych dokonań Luhrmanna. Odtąd przepych na ekranie, skłonność do nadmiaru i uwielbienie kiczu miały stać się jego znakiem firmowym. Jeśli dziś internauci oburzają się na to, że reżyser ośmielił się pokazać na ekranie własną, szaloną wariację na temat klasycznej powieści Fitzgeralda, trzeba przypomnieć, że już blisko dwie dekady temu nie bał się starcia z samym Szekspirem.
Sztuka "Romeo i Julia" (1996) z Leonardo DiCaprio i Claire Danes w rolach głównych w wydaniu Luhrmanna z elżbietańskiego dramatu zmieniła się współczesny teledysk, w którym miejsce posągowych dekoracji zajęła barwna migotliwość i umiłowanie tandety. Baz Luhrmann dopiero się rozkręcał. W 2001 roku znów zaszokował świat filmem "Moulin Rouge!", łącząc konwencję musicalu, kabaretu, opery i współczesnej popkultury w wielkie kinowe widowisko. I tym razem dowiódł, że jego odwaga i ekstrawagancja są w cenie, otrzymując nominację do Oscara w kategorii najlepszy film.
Za każdym razem Baz Luhrman zdaje się jednak balansować na krawędzi – nigdy nie wiadomo, czy jego skłonność do przesady przypadnie widzom do gustu. Jego filmy jedni nazywają kinem "czerwonych kurtyn", inni – kinem "nadrealizmu". Bez kolorów, przebieranek i natłoku bodźców nie ma show.