Praca nad serialem oznacza dla reżysera takiego jak pan więcej wyzwań czy ograniczeń?

Todd Haynes: Zdecydowanie wyzwań. Trudno jest mówić o ograniczeniach, gdy pojawia się możliwość dogłębnego i niespiesznego opowiedzenia historii takiej jak "Mildred Pierce". Właściwy czas akcji noweli obejmuje jeden rok, lecz następujące po sobie chronologicznie wydarzenia przeplatane są wzmiankami o tym, co dzieje się z bohaterami na przestrzeni całej dekady. Ten zabieg nadał noweli Jamesa M. Caina epicki rozmach, który mogłem przenieść na ekran, nie rezygnując jednocześnie z tego, co nadaje adaptacji charakter bardziej liryczny, intymny – czyli z ważnej dla mnie jako filmowca kontemplacji szczegółu. Formuła serialu telewizyjnego okazała się wymagająca ze względu na samą konieczność logicznego poszatkowania opowiadanej przeze mnie historii na odcinki, jednak poza tym dała mi przede wszystkim możliwość pokazania na ekranie wszystkich niuansów, tak istotnych dla uwiarygodnienia portretów poszczególnych postaci i łączących ich relacji.

Reklama

Co szczególnie zafascynowało pana w powieści Caina?

Przede wszystkim jej ponadczasowość. Podczas lektury uderzyła mnie trafność obserwacji i refleksji dotyczących wielkiego kryzysu oraz ich aktualność, tak uderzająca w momencie, gdy rynek amerykański znów znalazł się na krawędzi. Poruszyła mnie także skomplikowana więź pomiędzy Mildred i jej córką Vedą. W pierwszej kinowej ekranizacji noweli, którą w 1945 r. nakręcił Michael Curtiz, Veda pokazana jest jako postać jednowymiarowa, wcielenie czystego zła. Literacki portret córki Mildred okazał się znacznie subtelniejszy i bardziej intrygujący.

Evan Rachel Wood od początku była główną kandydatką do tej roli?

Tak, bo ta dziewczyna potrafi zagrać wszystko. Zauważyłem ją niemal na samym początku jej kariery, gdy jako nastolatka występowała w serialu "Once and again". Grała w nim zwykłą dziewczynę z przedmieścia, nie była to postać nawet w jednym procencie tak dzika i nieprzewidywalna jak późniejsza bohaterka Evan, czyli Tracy z "Trzynastki". Mimo to już wtedy przykuła moją uwagę. Od tamtej pory uważałem się za jej fana. A gdy zacząłem planować adaptację "Mildred Pierce", nie mogłem wyobrazić sobie nikogo innego w roli Vedy.

A sama Mildred? Również od początku miała w pańskich wizjach twarz konkretnej aktorki, czyli w tym przypadku Kate Winslet?

Reklama

Z zasady staram się unikać dopasowywania aktora do roli we wstępnej fazie przygotowywania projektu. Takie myślenie ogranicza moją wyobraźnię. Przy pracy nad tym serialem było jednak inaczej. Miałem przed oczami niezwykły, bardzo intensywny styl gry Joan Crawford w ekranizacji Curtiza i cały czas podświadomie szukałem kogoś, kto stworzy Mildred od nowa, w opozycji do tej legendarnej kreacji. Powoli moje wyobrażenia, plany i oczekiwania zaczęły przybierać konkretny kształt. Mildred wcześnie zyskała więc twarz Kate.

Mildred to kobieta, która wyprzedza swój czas.

Rzeczywiście, choć z drugiej strony gdyby nie okoliczności, w jakich się znalazła, mogłaby pozostać kimś zupełnie zwyczajnym i wieść mało ciekawe życie. Mildred z początku noweli nie jest osobą świadomą siebie. Wiedzę o tym, kim właściwie jest i do czego może być zdolna, chcąc odnieść sukces i zapewnić dostanie życie swoim córkom, nabywa później. Mam wrażenie, że to właśnie czyni historię jej życia tak fascynującą – bohaterka nie jest do końca świadoma tego, co w niej drzemie, i dopiero pod wpływem określonych okoliczności zaczyna odkrywać swoje najlepsze i najgorsze cechy.

Serial realizowany dla HBO jest odskocznią od drążenia problemów i motywów znanych z pańskich filmów pełnometrażowych czy raczej jego kontynuacją?

Myślę, że to, co robiłem do tej pory, podzielić można na dwie kategorie. Z jednej strony będą to filmy o kobietach ograniczanych przez rolę, jaką narzuca im kultura. Z drugiej – opowieści o pokonywaniu ograniczeń, o artystach i buntownikach. Jest jednak coś, co łączy wszystkich moich bohaterów i co nazwałbym walką o zrozumienie własnej tożsamości. Mildred też podejmuje tę walkę.