Co nam zostało z roku 2014? Najlepsze filmy i seriale
1 To był rok dobrych filmowych premier. "Wielkie piękno" Paola Sorrentina, "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona, "Lewiatan" Andrieja Zwiagincewa, wreszcie polskie "Ida" i "Bogowie" to tylko kilka przykładów. Ale największe tegoroczne filmowe przeżycie zafundował mi Richard Linklater: jego "Boyhood" to nie tylko wielkie kino, lecz także przełomowy projekt. Realizowany przez 12 lat, ryzykowny (wszak grający główną rolę Ellar Coltrane wcale nie musiał podołać aktorskiemu zadaniu), ale efekt jest zachwycający. Linklater uchwycił na taśmie filmowej po prostu życie. Łatwo zapomnieć, że ekranowa rodzina prawdziwą rodziną wcale nie jest, przecież bohaterowie dorastają i starzeją się na naszych oczach. "Boyhood" to współczesna epika, jakiej amerykańskiemu reżyserowi mogliby pozazdrościć nawet ambitni pisarze. Prawdziwe arcydzieło, które z czasem będzie nabierać coraz większej wartości
Universal Pictures
2 Rok 2014 był wyjątkowo łaskawy dla polskiego kina. Co najmniej dwa obrazy zdołały zainteresować międzynarodową publiczność, a nawet zyskać mierzone prestiżowymi nagrodami uznanie. "Bogowie" Łukasza Palkowskiego, triumfator tegorocznego festiwalu w Gdyni, to zdaniem krytyków pierwsza od dawna rodzima produkcja, która sprostała hollywoodzkim standardom. Inspirowany biografią Zbigniewa Religi retro biopic został dobrze przyjęty przez krytyków w Wielkiej Brytanii – recenzent "Guardiana" przyznał mu cztery gwiazdki na pięć możliwych, doceniając zwłaszcza wybitną kreację Tomasza Kota. Dla głodnego uznania polskiego kina to już wiele. W tym kontekście tym bardziej oszałamia pasmo sukcesów "Idy" w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Skromny, czarno-biały, wysmakowany formalnie i trudny, jeśli chodzi o podejmowaną tematykę, film jest polskim kandydatem do Oscara i po raz pierwszy od lat ma realną szanse na zdobycie statuetki. Wskazuje na to szlak z nagród, po którym "Ida" pnie się konsekwentnie w górę – na koncie ma już m.in. Nagrodę Stowarzyszenia Nowojorskich Krytyków Filmowych, nagrodę krytyków FIPRESCI na MFF w Toronto, nominację do Independent Spirit Awards. Z kolei Stowarzyszenie Krytyków Filmowych z Los Angeles wyróżniło drugoplanową rolę Agaty Kuleszy
Media
3 Rzadko które dzieło staje się kultowe niemal natychmiast, jeszcze rzadziej zdarza się, aby legenda serialu urosła do olbrzymich rozmiarów już na początku emisji. Tymczasem dokładnie tak było z "Detektywem" – gdy tylko widzowie wsłuchali się w dziwaczne, skrajnie pesymistyczne przemowy Rusta Cohla, gdy wczuli się w mroczny, brudny klimat i gęstą atmosferę kryminału ze sprawą brutalnego mordu w tle, wieść o tej produkcji rozeszła się szybciej niż pożar w buszu. Nagle serial, który był jakąś tam ciekawostką, bo w końcu w obsadzie byli Matthew McConaughey i Woody Harrelson, stał się Tym Serialem, pozycją obowiązkową, o której wszyscy dyskutowali i którą prawie wszyscy chwalili. Ogromna w tym zasługa scenarzysty Nica Pizzolatto, który podał widzom danie dobrze im znane, wpisujące się w wiele schematów telewizyjnego kryminału, ale jednocześnie świeże, głównie dzięki ciekawej konstrukcji fabuły, czyli rozbiciu na dwa plany czasowe, przede wszystkim zaś za sprawą pary głównych bohaterów. To chemia między nimi czyniła "Detektywa" tak hipnotyzującym. Rzecz jasna chwalić też należy aktorów, a znamienne jest, że mimo Oscara dla McConaugheya za "Witaj w klubie" z minionego roku zapamiętamy przede wszystkim jego rolę w tym serialu
Media
4 Jeśli kino jest w permanentnym kryzysie, to telewizja przeżywa jakościową hossę. Dowodem tego tegoroczny festiwal filmowy w Wenecji, na którym najważniejszym objawieniem okazał się serial HBO "Olive Kitteridge". Nie było większego żalu nad ten, że właśnie temu czteroodcinkowemu arcydziełu nie można wręczyć głównego lauru. Wyjątkowość tego serialu polega na tym, że tzw. mały realizm został w nim wykorzystany jak lustro, w którym odbija się największa ze współczesnych plag – depresja. Nie było w tym roku w świecie filmu dzieła tak przeszywającego, wciągającego i reagującego na otaczającą nas rzeczywistość. Grająca główną rolę Frances McDormand, pomysłodawczyni i producentka serialu, stworzyła portret kobiety tak dobrze nam znanej, tak bliskiej, że zawierzamy weń od razu. W jej postaci odbijają się nasze matki, żony i kochanki. Ze wszystkimi swoimi słabościami, radościami i smutkami. "Olive Kitteridge" to triumf artyzmu i psychologicznego niuansu, a także dowód na to, że telewizja nie poddaje się maskulinizacji. Tak trzymać
HBO
5 Rokrocznie przychodzi moment na smutne wspomnienie ludzi kultury, którzy w minionych 12 miesiącach przegrali walkę z chorobą, słabościami albo stali się ofiarą tragicznego w skutkach wypadku. W 2014 straciliśmy tych, którzy wywoływali uśmiech na naszej twarzy, i tych, którzy byli w stanie wycisnąć z naszych oczu niejedną łzę. To naturalna kolej rzeczy, nieunikniona. Pokłosie minionego roku to m.in. wybitni aktorzy, jak Philip Seymour Hoffman i Robin Williams, i mistrzowie reżyserii, jak Mike Nichols. Jednak to, co niepokoi i zastanawia najbardziej, to to, że jedynie ten ostatni odszedł z przyczyn naturalnych. Wciąż krzepcy aktorzy (Hoffman miał zaledwie 46 lat, Williams – 63), z widokami na kolejne role (szczególnie Hoffman), nie wytrzymali tempa współczesności. Młodszy odszedł w wyniku przedawkowania narkotyków, starszy targnął się na swoje życie. Obaj cierpieli na depresję, którą u drugiego prawdopodobnie pogłębiła informacja o początkach choroby Parkinsona. Sami przegrali, ale pozostawili po sobie filmowy dorobek, który niejednemu pomógł i pomoże podnieść się w chwilach słabości
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję