Gdy w pierwszej scenie Olive Kitteridge, zgorzkniała nauczycielka matematyki z zapadłej mieściny w Nowej Anglii, sadowi się na trawie z odbezpieczoną bronią w ręku, spodziewamy się, że czeka nas tragedia w duchu Czechowowskim, w której huk wystrzału jest kwestią czasu. Na razie egzekucja zostaje jednak odroczona. Cofamy się o dwadzieścia pięć lat. Widzimy smutne miasteczko, pełne identycznych ulic, sklepików i obdrapanych pubów, ponury, przytłaczający dom, a w nim dwoje bezbrzeżnie cierpiących ludzi.
On, Henry Kitteridge, poczciwy, nieporadny życiowo farmaceuta, chwyta się żałosnych sposobów, by w relacji z żoną zasiać choćby ziarenko czułości. Olive brutalnie odrzuca jego gesty. Z uporem tkwi w skorupie twardej i oschłej kobiety, której niezawodną bronią jest sarkazm. Działać, nie stać w miejscu, nie roztkliwiać się – to jej antidotum na rozpacz, której nie da się wypowiedzieć, którą trzeba tłumić. Cóż z tego, że jej zachowanie nie tyle budzi żal, ile irytuje? Depresja jest tu jak gen przekazywany z pokolenia na pokolenie, jak wirus rozprzestrzeniający się pomiędzy mieszkańcami miasteczka. Henry próbuje odprawiać z kwitkiem pacjentów, żebrzących o psychotropy, ale lekarstwa na smutek potrzebują przecież tutaj wszyscy.
Ogromny sukces serialu na festiwalu filmowym w Wenecji dowiódł, jak bardzo odwróciły się proporcje między filmem a telewizją na korzyść tej ostatniej. To telewizja staje się w ostatnich latach nośnym medium, pozwalającym trafnie opowiadać o współczesności i formułować na jej temat diagnozy. Powieść nagrodzonej Pulitzerem Elizabeth Strout, w przekonaniu Frances McDormand, odtwórczyni roli głównej, pomysłodawczyni i producentki serialu, była materiałem nazbyt wielopoziomowym i złożonym, by przyciąć go do 90-minutowego filmu. Największym atutem mini serii "Olive Kitteridge" jest duet aktorski Frances McDormand – Richard Jenkins. Oboje po mistrzowsku grają emocje, które ich bohaterowie desperacko próbują ukryć.
Olive Kitteridge | reżyseria: Lisa Cholodenko | dystrybucja: Galapagos
Reklama