"Gigante"
Urugwaj, Niemcy, Argentyna 2008; Reżyseria: Adrián Biniez; Obsada: Horacio Camandulle, Leonor Svarcas; Dystrybucja: Manana; Czas: 84 min; Premiera: 4 września; Ocena 4/6



Kino uwielbia opowiadać o miłości. Ale „Gigante” opowiada o niej inaczej, niż przyzwyczajają konwencje melodramatu albo romantycznej komedii. Historia, którą Adrián Biniez opowiada w ciągu prawie półtorej godziny, wystarczyłaby hollywoodzkim producentom najwyżej na dziesięć minut, a tam, gdzie Biniez skończył, oni dopiero by zaczęli. Cała fabuła jest prościutka. Wielki jak góra ochroniarz z supermarketu Jara widzi na obrazie jednej z rozstawionych w całym sklepie kamer zabawny wypadek. Jedna ze sprzątaczek, zmywając podłogę, wywraca piramidę z papieru toaletowego. Śmieje się do łez, ale gdy zbliża obraz i widzi twarz dziewczyny, śmiech zamiera mu na ustach. Niby nie ma w niej nic szczególnego. Ot, przeciętna i raczej szara myszka. A jednak coś Jarę do niej ciągnie. Nie ma odwagi podejść, porozmawiać. Podrzuca więc drobny prezencik i cały wolny czas spędza na włóczeniu się za kobietą. Śledzi ją w kafejce internetowej, na ulicy, w sklepie, w kinie, a nawet na randce. A to, czego się o niej dowiaduje, napawa nadzieją: tak jak on słucha heavy metalu, lubi podobne filmy. Tyle że nie wie o jego istnieniu i romansuje z jednym z pracowników. Jara postanawia działać.

p

Reklama

Ot i cała historia doprowadzona niby do happy endu, ale wcale nieoczywistego, zawieszonego w próżni życzeń. Żeby się udało. Ale nawet gdy się nie uda, życie Jary i tak się zmieniło. Wcześniej miał tylko pracę, telewizję, raz na jakiś czas pograł na Playstation z siostrzeńcem. W końcu wyszedł ze swej skorupy, przełamał depresyjną nieśmiałość, zrobił krok w kierunku ludzi. Nie wie, co czuje do dziewczyny, za którą podąża. To zauroczenie? Miłość? Obsesja? Ale to nieznane uczucie na nowo budzi go do życia.

Prosta historia, ale właśnie takie opowiada się w kinie najtrudniej. Biniez opowiada skromnie, niemal ascetycznymi środkami zbliżając się do poetyki nowego południowoamerykańskiego realizmu. Z jednej strony skupia się na nieśpiesznej obserwacji, budując dramaturgię z niby podpatrzonych prawie mimochodem mikroscenek i mikrozdarzeń. Z drugiej wplata w tę tkankę purenonsense’owy humor. Odchodzi od programowej ascezy w kierunku starannie zaaranżowanej, a jednak sprawiającej wrażenie spontaniczności tragikomedii. W wizerunkach bohaterów nie przesadza z psychologizowaniem, za to nadaje niejednoznaczności, wyzwala mechanizmy projekcji i identyfikacji angażujące w akcję i wyzwalające najprostsze emocje. Nie ma tu wielkich odkryć, egzystencjalnych dramatów. Jest za to taka sobie niezobowiązująca historia życiowego rozbitka, czuły portret rodzącego się uczucia. Krzepiący, niejednoznaczny, niemal zupełnie pozbawiony kropek, wykrzykników i wielkich znaków zapytania. Rzadka to dziś rzecz zachować wiarę w siłę przecinków, myślników i wielokropków.