Kiedyś przy okazji rozmowy o ekranizacji prozy Gombrowicza spotkałam się z opinią, że nie warto w ogóle się za to zabierać, bo ta proza jest nieprzekładalna na ekran, tak bardzo bowiem dzieje się w języku. Z twoim pisaniem jest podobnie, czemu więc zdecydowałaś się zaryzykować i powierzyć swoją powieść filmowcom?

Reklama

Dorota Masłowska: Nie przesadzałabym z tym ryzykowaniem i powierzaniem. Nie widzę siebie nieśpiącej po nocach, bo ktoś robi film na podstawie mojej książki i boję się, czy na pewno mu się uda. Moim zdaniem to nie jest dla autora specjalny dramat i dylemat, że ktoś chce ekranizować jego książkę, tylko raczej przygoda i radość. Co do Gombrowicza, to się zgodzę, ale dlatego że u niego wszystko się dzieje w zupełnej abstrakcji, jego książki często pokazują operacje na samych słowach. A z „Wojną...” jest inaczej – rzeczywiście istnieje pewna dysproporcja między niedomaganiem fabularnym, a wybujałym sposobem, w jaki te wszystkie liche zdarzenia są opisane. Ale Silny myśli sposobem bardzo obrazkowym i wszystkie jego fantazje są działaniami na bardzo konkretnych obrazach, kolorach, detalach strojów i myślę, że to akurat jest filmowe. Widziałabym tu ewentualny problem w sypiącej się fabule, ale w takim językowym przeroście – nie.

Ten językowy przerost musieliście znacznie utemperować, pisząc scenariusz. Książka była gigantycznym monologiem – przy okazji prac nad filmem, wykonaliście nad nim rzeźnicką pracę.

Dużo większe problemy mam z akceptowaniem rzeczy dopisanych, dodanych, niż tych obciętych. Już zamysł tej książki podczas pisania był trochę taki, że to mają być takie mielizny, dłużyzny, rozkładanie wszystkiego na atomy przy jednoczesnym niedoborze zdarzeń. No i oczywistym jest, że film tego nie uniesie, może animowany tak, ale fabularny na pewno nie. Wycyzelowanie przez Xawerego z tego całego językowego pandemonium jakiejś w miarę logicznej historii było jedynym możliwym posunięciem – i też po reakcjach na film mam wrażenie, że nikt nigdy tej książki nie zrozumiał. Słyszę takie jedno wielkie: „Ach, więc to było o tym!”.

Brałaś czynny udział w pracach nad ekranizacją swojej powieści. Czy w efekcie filmowa „Wojna” to rzecz Xawerego Żuławskiego czy duetu Żuławski – Masłowska?

Myślę, że to film Xawerego na podstawie mojej powieści i że pewnie inaczej tego nie da się nazwać. Moją główną pomocą było chyba to, że starałam się mu nie przeszkadzać i mam nadzieję, że mi się to udało. Chciałam, żeby mógł swobodnie przeprowadzić swoją wizję i swoją wersję tego, co napisałam.

Dialogi z twojej książki rządzą się specyficznym, niemal poetyckim rytmem. W filmowej ekranizacji zdecydowaliście się zachować oryginalne frazy, dlatego aktorzy zmuszeni zostali do wkucia ich na pamięć i recytacji. Czy skarżyli się na jakieś szczególne trudności w tym zakresie? Improwizacja była chyba wykluczona...

Reklama

Przechodzą mnie dreszcze na myśl, że te dialogi mogłyby zostać jakoś wyprostowane czy uzdatnione, unormalnione. Wyobrażam sobie coś w rodzaju: „Czy chcesz trochę amfetaminy?” albo: „Wiesz? Chyba jesz gówno”. Więc oczywistym jest, że aktorzy musieli się tych gramatycznych koszmarów nauczyć, nie mogli lecieć na takim aktorskim automacie i myślę, że to było trochę dla wszystkich jak granie w obcym języku. Za to potem na planie trudno było z kimkolwiek normalnie rozmawiać, bo wszyscy bezustannie do siebie mówili: albo się umie bawić, albo się nie umie, i w sumie chyba wszyscy wyszliśmy z tej produkcji trochę językowo okaleczeni.

Największe szkody na aparacie mowy musiał chyba ponieść Borys Szyc, który przesiąknął Silnym. Film Żuławskiego jest w dużej mierze oparty na jego roli.

Zobaczyłam kiedyś Borysa w jakiejś złej komedii romantycznej i potem w sennym majaku mi się uwidziało, że to on musi zagrać Silnego, bo ma w sobie coś takiego sympatycznego, że grozy tej postaci nie da się inaczej wydobyć niż przez kogoś, kogo widz będzie miał ochotę uszczypnąć w policzek i powiedzieć: „A ti, ti”. No więc myślę, że tak właśnie jest: Borys stworzył bardzo prawdziwą postać takiego polskiego everymana: odrażający, ale nieodparcie sympatyczny, durny, ale w tej durnocie bardzo zrozumiały i bliski.

A jakie to przeżycie spotkać się twarzą w twarz ze swoim własnym bohaterem?

Ta konfrontacja była bardzo dziwnym przeżyciem, zwłaszcza że jako osoba Borys jest zupełnie inny niż ja, jest głośny i jest wszędzie, a ja jestem wycofana i bardzo trudno było nam się ze sobą skomunikować – nawet w rozmowie o pogodzie. I to też jest znamienne.

W jednym z pierwszych wywiadów na temat książki przyznałaś, że największym sentymentem darzysz Natę Blokus. A która z szalonych postaci kobiecych w filmie najbardziej przypadła ci do gustu?

W ogóle myślę, że kreacje kobiece są bardzo brawurowe, Kino polskie dawno nie widziało tylu dziewcząt, które nie pracują w agencji reklamowej i nie jeżdżą punto, ale dysponują realnymi cechami charakteru. Podoba mi się rola Mani Strzeleckiej, bo w ogólnej nadekspresji aktorskiej jej Andżela ze swoją autystyczną niewinnością wypada bardzo dobrze i kojąco. Epizod Nataszy i jej wjazdu na chatę Silnego widziałam około tysiąca razy, ale wciąż myślę, że to jedna z najstraszniejszych postaci filmowych w kinie ever. Roma i jej Magda – jak ją ktoś nazwał, spauperyzowana wersja pani Bovary – w paru swoich monologach o „lesbijskich zainteresowaniach” przekracza samą siebie i potrafię się nawet z nią i jej marzeniami o lepszych kremach zidentyfikować.

W tym całym cyrku postaci jest jeszcze Dorota Masłowska. „Wojna polsko-ruska" to twój debiut aktorski na dużym ekranie.

Dzień, w którym kręciliśmy tę scenę, był jednym z najgorszych dni mojego życia. Granie w filmie to dla mnie całkowity rewers tego, co ja w życiu robię, jakaś kompletna tortura. Byłam niezwykle wprost brzydko ubrana w naszpikowaną szpilkami koszulę męską i spodnie damskie z Auchan. Wstydziłam się tak chodzić po garderobie, a już po parkingu to przemykałam pod ścianami. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie i jedyne, co było w tym przyjemnego, to przewracanie ścian w pomieszczeniu, co robiło dużo huku i dawało mi pewnego rodzaju ukojenie.

Wystrzeliłaś jako gwiazda literatury, prędko przerzuciłaś się z sukcesem na teatr, teraz weszłaś w film. Które medium wydaje ci się najciekawsze, jeśli chodzi o artystyczną wypowiedź? Zamierzasz dalej działać na tych wszystkich trzech polach?

Jestem fanką wyzwań, uważam, że inteligencja bardzo łatwo przechodzi na autopilota i dlatego trzeba ciągle siebie samego dezorientować. A zrobienie czegoś, czego nie potrafię: na przykład napisanie sztuki, wymusza na mnie uwagę, wysiłek i przeorganizowanie struktur mózgowych i dlatego takie wyzwania podejmuję. Poza tym po paru latach, jeśli się żyje z pisania, to ma się zwyczajnie dość siedzenia samemu w domu z ogryzkami od jabłek i starymi herbatami, a film i teatr są po prostu dużo mniej depresyjne.

Taniej kupisz książki Doroty Masłowskiej w sklepie LITERIA.pl >