"Wojna Charlilego Wilsona" to opowieść o kongresmanie (granym przez Toma Hanksa), który w latach 80. wspierał afgańskich rebeliantów w wojnie ze Związkiem Radzieckim. Film zdobył przychylność krytyków i widzów (na świecie zarobiła w kinach 100 mln dol.). Hanksowi partnerują Julia Roberts i nominowany do Oscara Philip Seymour Hoffman.
MARCIN STANISZEWSKI: Charlie Wilson to typowy amerykański bohater walczący samotnie w imię sprawiedliwości. Nie miał pan wrażenia, że trochę uprościł całą historię rosyjsko-afgańskiego konfliktu?
MIKE NICHOLS: Zgadza się, to amerykański bohater, ale te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Poza tym to najlepszy czas, żeby teraz powiedzieć Amerykanom: "Ruszcie swoje tyłki i zadbajcie o to, żeby 11 września się nie powtórzył. Ale nie wysyłajcie kolejnych żołnierzy do Iraku, tylko zakładajcie tam szkoły i szpitale". Nie zapominajmy też, że wielkie zrywy zaczynają się od charyzmatycznych jednostek - Hilter nie dałby rady rozpętać piekła II wojny światowej w pojedynkę...
Jakie pułapki czyhały przy realizacji projektu opartego na prawdziwej historii?
Nie mogliśmy niczego zmyślać, więc nie mieliśmy jak przemycić metafor. A jak nie ma metafor, to dla mnie nie ma filmu. Aaron Sorkin męczył się potwornie, pisząc scenariusz - musiał wejść w postacie i wydobyć metafory z ich dialogów. Dzięki Bogu mieliśmy też Toma Hanksa i Julię Roberts. To niezwykle błyskotliwi aktorzy, którzy często improwizowali, a ja nie zatrzymywałem kamer... W kilku przypadkach to ich wymyślone kwestie weszły do scenariusza.
A nie bał się pan "pułapki 11 września"? Że oto robi pan film ku chwale Ameryki, w momencie kiedy USA przegrywają wojnę z terroryzmem?
Chciałem tego uniknąć za wszelką cenę. Często zapraszałem przyjaciół, żeby powiedzieli, co myślą o konkretnych scenach. Wszyscy prosili mnie o jedno - żebym nie łączył tego z 11 września. Mieli rację - to zupełnie inne czasy i kontekst polityczny. Z drugiej strony Afganistan to lekcja historii, z której nie potrafiliśmy wyciągnąć nauki. Mój film to dzieje zupełnie różnych ludzi, których połączyła wspólna sprawa i którzy zdawali sobie sprawę, że USA nie są jedynym krajem na świecie, i że pomagając innym - i nie mam tu na myśli pomocy w wydobyciu ropy naftowej - dbają o swoją przyszłość. Musimy sobie zdawać sprawę, że wszyscy jesteśmy połączeni i nie można postrzegać świata z jednej perspektywy. To trochę jak z tą teorią, że jeśli jakaś mucha puści bąka w Chinach, to w USA rozpęta się huragan.
W jednym z wywiadów cytuje pan Czesława Miłosza, który mówił, że okropieństwa komunizmu miały początek w zacnych ideach. Nie uważa pan, że Amerykanie są obecnie w podobnej sytuacji? Próbują coś naprawiać, w rzeczywistości robiąc więcej szkód?
Cóż, najpierw trzeba sobie zadać pytanie, czy amerykański rząd naprawdę chciał coś zmienić na lepsze. Nie sądzę, żeby Donald Rumsfeld czuł potrzebę niesienia pomocy komukolwiek. Niedawno mój przyjaciel zorganizował kolację z Tonym Blairem, na którą byłem również zaproszony. Uderzyło mnie, że podczas rozmowy nikt nie zadał mu tego podstawowego pytania: "Jak mogłeś zaangażować Europę w ten absurdalny konflikt?". Później zdałem sobie sprawę, że Blair odpowiada mimowolnie na to pytanie w co drugim swoim wystąpieniu i że to jedna z najokropniejszych i przerażających odpowiedzi: "Bo wierzyłem w sprawę". Amerykanie celują w tej filozofii. Ta ślepa wiara w nieomylność tak naprawdę niewiele różni się od wiary fanatyków religijnych próbujących zniszczyć zachodni świat. Takie podejście prowadzi do zupełnie nieprzewidywalnych konsekwencji. Z drugiej strony nie sposób przecież przewidzieć wszystkich możliwych wariantów przyszłości. Weźmy Abrahama Lincolna - facet połączył ze sobą dwa nieprzystające do siebie kraje w jeden i tak naprawdę ciągle one do siebie nie pasują. Ale czy można go za to winić? To mimo wszystko najlepszy prezydent w historii USA. Ale mamy prawo kwestionować jego działania i zadawać pytania. Europejczycy są w o wiele lepszej sytuacji od nas. Wasza długa historia pozawala wam spojrzeć na współczesność z większego dystansu. Amerykanie są o wiele bardziej podatni na legendy i mity.
Poznał pan prawdziwego Charliego Wilsona. Jakie wywarł na panu wrażenie?
Chciałem uniknąć tego spotkania, bo nie cierpię rzeczywistości włażącej z butami do filmu. Ale uwielbiam tego człowieka. A to dlatego, że to jedyny chyba - oprócz Fidela Castro - polityk, który jest spontaniczny. Współcześni politycy są jak żywe odtwarzacze audio - mają przygotowane przemówienia wykute na blachę i są jak nudne papugi paplające pod dyktando swoich PR-owców. Z Charliem można normalnie porozmawiać. On potrafi odpowiadać na pytania, które mu zadajesz i nie jest hipokrytą. Przyznaje, że miał setki kobiet i pił jak smok. Jest szczery.
Oglądając "Wojnę Charliego Wilsona", miałem kłopot, bo nie byłem pewien, czy to komedia czy dramat.
Nigdy nie byłem zbyt dobry w kategoryzowaniu sztuki. Znam wielu ludzi, którzy śmieją się do rozpuku, oglądając "Hamleta". Ile razy zdarzyło wam się być na pogrzebie, na którym nie mogliście powstrzymać się od chichotu? Kategorie są dobre przy rozdawaniu Złotych Globów. Poza tym nie ma żadnych kategorii. Walczyłem o to, żeby ten film był zabawny. Nie chciałem, żeby to był jakiś abstrakcyjny film o ludziach, którzy nie istnieją. To miało być żywe i prawdziwe. Unikałem tworzenia kolejnego mitu o nadludziach odzianych w amerykańską flagę.