Bohaterami "Królów" są dwaj bracia: Joseph (Mark Wahlberg), szef policyjnego departamentu do walki z narkotykami, i Bobby (Joaquin Phoenix), właściciel popularnego nowojorskiego klubu nocnego utrzymujący dobre stosunki raczej z przestępczym półświatkiem niż z rodziną. Konflikt między braćmi narasta, gdy Bobby odmawia udzielenia policji informacji na temat Vadima, rosyjskiego mafiosa handlującego w jego klubie narkotykami. Jednak kiedy Joseph zostaje ranny w ulicznej strzelaninie, a celem mafii stanie się ojciec obu mężczyzn, szef nowojorskiej policji (Robert Duvall), Bobby będzie musiał ostatecznie zdecydować, po czyjej stanąć stronie.

Reklama

Gray przyznawał, że największą dla niego inspiracją były: "Francuski łącznik" Williama Friedkina, "Ojciec chrzestny" Francisa Forda Coppoli i "Chinatown" Romana Polańskiego. Jednak żeby jak najpełniej pokazać napięcie między braćmi i sposób, w jaki przeznaczenie wpływa na losy ludzi, wzorował się na klasycznych filmach Luchino Viscontiego i japońskim kinie lat 50. Wspominanie arcydzieł kina to ze strony reżysera raczej kurtuazja, jednak filmowi Graya - mimo czysto rozrywkowego charakteru - ambicji nie brakuje. Twórcom udało się wiernie oddać realia schyłku lat 80., nawiązując jednocześnie do klasycznych amerykańskich produkcji sensacyjnych. Phoenix i Wahlberg tworzą zgrany ekranowy duet (co udowodnili już zresztą w "Ślepym torze"), a weteran Robert Duvall jest jak zwykle klasą sam w sobie. Dobre wrażenie robią zdjęcia Joaquina Baki-Asaya, dla którego była to pierwsza wysokobudżetowa produkcja w Hollywood. Nie można też zapominać o znakomitej muzyce Wojciecha Kilara i wypełnionej przebojami lat 80. ścieżce dźwiękowej, dobrze podkreślającej atmosferę filmu.

"Królowie nocy" tworzą wraz z poprzednimi filmami Jamesa Graya - "Małą Odessą" (1994) i "Ślepym torem" (2000) - swoistą tematyczną trylogię. Po raz kolejny reżyser obserwuje świat przestępczy i jego związki z policją. Analizuje, w jaki sposób działania jego bohaterów wpływają na ich rodziny. Bada nieuchronność losu i destruktywny wpływ podejmowanych przez ludzi decyzji. I znów w jego filmie pojawia się rosyjska mafia.

Reżyser zapowiada, że po realizacji "Królów nocy" na dobre porzuca kino sensacyjne. Tym bardziej że film odniósł na Zachodzie umiarkowany sukces (zarobił w kinach nieco ponad 40 mln dolarów, nieznacznie zwracając koszty produkcji).

Następnym projektem Graya będzie więc dramat "Two Lovers" z Phoeniksem i Gwyneth Paltrow w rolach głównych. Trudno wyrokować, czy w opisie uczuciowych rozterek bohaterów Gray będzie równie wiarygodny co w obrazowaniu policyjno-gangsterskich zmagań. "Królami nocy" udowodnił, że w kinie sensacyjnym miałby jeszcze sporo do powiedzenia. I byłoby szkoda, gdyby je raz na zawsze porzucił.

"Królowie nocy", reż. James Gray, USA 2007. W kinach od 8 lutego

p

Reklama

James Gray: Podkradam pomysły Szekspirowi i Dostojewskiemu

Chciałem, żeby "Królowie nocy" mieli strukturę greckiej tragedii albo dramatu Szekspira. Oczywiście doskonale wiem, że nie jestem Szekspirem, ale trzeba sobie przecież wysoko stawiać poprzeczkę. Mój inny mistrz - Arystoteles - mówił, że nie ma dobrych historii bez króla. Stąd w moim filmie tak wyraźnie zarysowana postać ojca, policjanta, którego gra Robert Duvall. Chciałem pokazać klan policjantów, ich subkulturę jako rodzaj dworu skupionego wokół władcy. Po drugie w swoich filmach chcę zgłębiać temat ograniczeń, które nakłada na człowieka życie w społeczeństwie. Całe nasze życie, to, kim będziemy, jest przecież zdeterminowane przez rodzinę, w której się urodziliśmy. Niezmiernie ważna była też dla mnie muzyka. Wojciech Kilar to naprawdę wielki człowiek. Najpierw poznałem jego kompozycje klasyczne, które puszczało nowojorskie radio. To był "Exodus". Kupiłem płytę i wciąż od nowa jej słuchałem. Nie myślałem, że się zgodzi napisać muzykę do mojego filmu. Pamiętam, że drżącymi rękami pisałem do niego list. Jego metody pracy bardzo mnie zaskoczyły, bardzo różniły się od standardów hollywoodzkich kompozytorów. Maestro Kilar nie pokazuje próbek swojej pracy, dopóki nie jest skończona i nagrana. Sześć tygodni przed światową premierą pojechałem do Polski i dostałem swoją muzykę. On działa zero-jedynkowo: pokazuje gotową kompozycję i mówi: "Oto ona. Podoba ci się czy chcesz ją wyrzucić?". Dla osoby, która ma świra na puncie kontroli nad swoją pracą i chciałaby śledzić powstawanie każdej najdrobniejszej nutki, taka sytuacja może być nie do wytrzymania.

"Królowie nocy" to mój ostatni film sensacyjny. Koniec z policyjnymi kryminałami, z bronią i krwią! Choć wytwórnie zasypują mnie historiami o mafiach, teraz zrobię historię miłosną, w której coś idzie nie tak. Podobnie jak w "Białych nocach" Viscontiego na podstawie Dostojewskiego. Podkradam mu pomysły. Dostojewski to był gość!

Joaquin Pfoenix: Prowokowałem Duvalla pytaniami o seks z żoną

Pracując nad filmem, potrzebuję intensywności, lubię grać poplątane psychicznie charaktery, lubię nawet być atakowany przez krytyków, to mi daje kopa. Granie na zimno nie ma sensu. Na planie "Królów nocy" była ostra atmosfera. W pewnym momencie zapytałem na przykład Roberta Duvalla, ile razy w tygodniu uprawia seks z żoną. Wyglądał, jakby miał ochotę mnie zabić, a potem poćwiartować zwłoki. To było fantastyczne. Nie spodziewałem się, że zareaguje aż tak. Gdybym jednak tego nie zrobił, nie udałoby się pokazać prawdziwej głębi relacji mojego bohatera z ojcem. To, co oni czują do siebie, to mieszanka nienawiści i przemocy. A grany przeze mnie Bobby nienawidzi przemocy, wśród której wyrósł. Chce być szczęśliwy i dobrze się bawić, zaś w środowisku swojego ojca, policjanta i weterana z Wietnamu, raczej nie ma na to szansy. Wściekłość w oczach Duvalla po moim pytaniu pokazała więcej niż wszystkie komentarze do ich relacji w dialogach. Nie wiem, jak widzowie postrzegają ten film, ale dla mnie to niezwykle tragiczna historia. Myślę też, że jedynym, co we mnie naprawdę interesujące, jest moja praca, a to nie jest żaden powód do sławy. Prowadzę tak nudne życie, że żadnemu paparazzi nie chce się tracić czasu na łażenie za mną. Żaden brukowiec nie grzebał nigdy w moich śmieciach. Nawet widzowie moich filmów, którzy zaczepiają mnie na ulicy, szybko się nudzą rozmową ze mną i odchodzą rozczarowani. Myślę, że bardziej zadowoleni byliby, gdyby spotkali gwiazdorskiego aroganckiego dupka, a nie prawdziwą osobę. To dziwne, bo jak kogoś zapytasz, to każdy deklaruje, że chciałby w idolu z ekranu dostrzec żywego, normalnego człowieka.