Mamy wysyp filmów zaangażowanych, należy do nich także "Michael Clayton". Na wskroś komercyjne i zachowawcze Hollywood próbuje raptem być sumieniem politycznym Ameryki. Trochę to nieszczere.

George Clooney: Wcale nie. Przemysł filmowy może wiele zmienić. Pomagał w czasie wojen, zaangażował się w walkę z rasizmem, poparł przyznanie praw wyborczych kobietom. Jest potężny i wpływowy. Co innego nauczyłoby miliony ludzi na świecie palić papierosy? (śmiech)

Reklama

Największy problem z Hollywood jest taki, że aby powstał film, trzeba przynajmniej dwóch lat. Nie da się zareagować od razu, na gorąco. Ja od dawna jestem sfrustrowany politycznie, widzę też, że żyję w kraju, w którym większość społeczeństwa jest zawiedziona władzami. Do tego nie bardzo wiadomo, jak dotarliśmy do tego punktu. Nie chcę udawać bohatera, ale ktoś musiał zacząć kręcić filmy pokazujące rozczarowanie Ameryką. Przyznaję, że robienie tego dopiero teraz może być uznane za nieszczere. W roku 2007 łatwo jest przecież krytykować USA, to już żadna odwaga. Teraz wszyscy w kraju czują, że nadszedł czas zmian, przyznania do błędów. Myślę, że wojna w Iraku nauczy nas pokory. Dyskusja o prawdzie jest teraz konieczna, powiedziałbym fundamentalna. Z drugiej strony cieszę się, że teraz nie trzeba już odwagi. Dzięki temu filmowiec postawić na inteligencję i talent.

Kręcąc "Syrianę" i "Good Night And Good Luck" był pan przekonany do swoich racji w takim samym stopniu jak dziś?

Byłem wtedy wściekły. Choćby dlatego, że na okładce każdej gazety w Ameryce dawano moje zdjęcie z podpisem "narodowy zdrajca". Dlaczego? Bo powiedziałem, że władze powinny zapytać społeczeństwo, co sądzi o wysyłaniu 150 tysięcy ludzi na śmierć. W USA panowała wówczas na ten temat kompletna cisza! Każdy, kto pisnął słówko przeciw posunięciom Ameryki, był zdrajcą i terrorystą. Kręcenie tych filmów z pewnością nie było łatwą i przyjemną robotą. A teraz? 70 proc. społeczeństwa przyznaje się do rozczarowania działaniami naszego rządu.

Dlatego nadal angażuje się pan w niezależne filmy krytykujące USA?

"Michaela Claytona” można oglądać jak zwyczajny thriller. A jeśli ktoś po seansie będzie się zastanawiał, czy korupcja w wielkich korporacjach może mieć morderczą twarz, to też dobrze. Od początku wiedziałem, że to nie jest film, który przyniesie producentom fortunę. Studia nie chcą dać marnych 20 mln dolarów na takie produkcje jak "Michael Clayton", bo świetnie wiedzą, że jeszcze trzy razy tyle trzeba wyrzucić na promocję. Niezależne produkcje to hazard: zwróci się, nie zwróci... Na „Dobrym Niemcu” na przykład nic nie zarobiliśmy. Ale nie żałuję. Dzięki takim rzeczom w wieku 80 lat bedę wiedział, że zrobiłem coś dla siebie.

Reklama

Czy za scenariuszem "Michaela Claytona" stoi jakaś prawdziwa historia?

Niech pani o to zapyta reżysera Tony’ego Gilroya. Pewnie będzie się zarzekał, że to wszystko zmyślenia. Wtedy proszę wrzucić do wyszukiwarki nazwisko: Kenneth Starr. To słynny amerykański prawnik, którego historią był inspirowany scenariusz.

Zazwyczaj pracuje pan ze sprawdzonymi kumplami. Tym razem podjął się pan roli u debiutanta - Tony'ego Gilroya.

Namówił mnie na to Steven Soderbergh. To miała być przyjacielska przysługa. Czego się nie robi dla kumpli swoich kumpli. Potem mi się spodobało. Tony to facet, któremu można zaufać. Kręciło mnie też to, że gdyby historia Michaela Claytona - prawnika, który działa na granicy prawa, i igra z zasadami etyki - powstała 10 lat temu, byłby on uznany za złego człowieka. Tak wiele zmieniło się w Ameryce przez ten czas.

Cały film jest pełen napięcia, inteligentnych gier, aż tu nagle stoi pan na wzgórzu i patrzy na spłoszone konie.

Reżyserując i grając w filmach, doszedłem do wniosku, że aktor nie ma specjalnej władzy nad tym, co robi i jaki będzie w filmie. Chciałbym powiedzieć, że świetnie rozumiem, o co w tym chodziło, ale to wiedział tylko reżyser. Ja miałem tam stać. Gdyby aktorzy byli szczerzy z dziennikarzami, w większości musieliby się przyznać, że ich wkład w film jest niewielki. Znacznie więcej zależy od tego, jak napisany jest scenariusz i od umiejętności reżysera. Aktor po prostu musi umieć czytać.

Kupił pan niedawno elektryczny samochód - to jakaś ekologiczna manifestacja?

Tak, kupiłem Tango. To samochód tylko dla jednej osoby, co jest trochę krępujące, bo wszyscy wypominają mi egoizm. Dochodzi w cztery sekundy do setki. Nie sądzę, żeby używanie elektrycznych samochodów mogło zbawić świat, ale zdecydowanie musimy znaleźć alternatywę dla benzyny. Nie powinienem jednak wypowiadać się w imieniu jakiejkolwiek organizacji chroniącej środowisko, bo wszędzie latam swoim prywatnym samolotem. Nie angażuję się, tylko daję fotografować w elektrycznym samochodzie. Akurat to gwiazdy mogą robić dla środowiska bez wysiłku.

Jednak Ameryka i jej gwiazdy wciąż kojarzą się luksusem.

Żyjemy w paskudnych czasach - mylimy kapitalizm z demokracją. W Ameryce zaniknęła klasa średnia, są tylko bogaci i biedni. Boję się tego. Na naszych wojnach to biedni walczą za kraj. A my możemy to tylko krytykować w filmach. Oczywiście, nie znaczy to, że nie ma w tym świecie miejsca na rozrywkę, niedobrze jednak, gdy zabija ona wyższe wartości. Może jestem romantycznym idealistą, ale wydaje mi się, że minęły czasy, kiedy kino było sztuką o wiele istotniejszą. Taką przez duże S.

Sam pan przykłada rękę do tej rozrywki. Ostatnio nakręcił pan komedię romantyczną o futbolu amerykańskim.

Bo nie chcę, by każdy mój film był wyczerpujący. Reżyserowanie „Leatherheads” – niezłej głupawki o futbolu amerykańskim sprawiło mi przyjemność. A ponieważ gram tam jedną z ról, była z tego dodatkowa korzyść, bo byłem zmuszony uprawiać sport. Robię na zmianę dramaty i komedie, żeby się nie męczyć.

Ale każdy z tych filmów trzeba promować.

To, że od stycznia nie byłem w domu, zaczyna mnie dobijać. Najgorsze są w tym zawodzie "kampanie Oscarowe” - to nawet nie promocje, to prawdziwe kampanie, gorsze i brudniejsze niż te polityczne. Zdarzyło mi się robić równocześnie kampanię "Syriany” i "Good Night And Good Luck”. Co noc pokazy, na których obecność jest obowiązkowa, potem szybko lecisz do Londynu na rozdanie nagród BAFTA i tak w kółko. Czułem się trochę brudny po tym doświadczeniu. Ale teraz już mi lepiej (śmiech).

W wolnych chwilach ucieka pan z Ameryki do Włoch. Kupił tu pan dom. Przeszkadza panu sława?

To moje naturalne środowisko. Wyrosłem pośród sławnych ludzi. Mój ojciec był gwiazdorem telewizyjnym. Sława nie jest przykra ani niebezpieczna. Niebezpieczni są ludzie, którzy z powodu sławy uwierzyli, że są geniuszami.

Zdarzyła się panu jakaś spektakularna porażka, która sprowadziła pana na ziemię?

Myślałem, że potrafię śpiewać... do czasu. Kiedyś nagrywałem piosenkę dla braci Coen. Zaśpiewałem i pomyślałem: no nieźle mi poszło. Potem zauważyłem, że nikt w studiu nie chce mi spojrzeć w oczy. Także, nici z kariery piosenkarza.

A na czym polega sekret pana uroku, który zwala kobiety z nóg?

Staram się nie używać makijażu w filmie. Okazuje się, że wystarczy, by nie sypał ci się puder z twarzy i już kobiety uznają, że jesteś męski.