"Splat" to słowo oddające plaśnięcie rozbryzgującej się cieczy. Termin Splat Pack ukuł Alan Jones, dziennikarz z brytyjskiego magazynu "Total Film", na określenie grupy głównie amerykańskich reżyserów, których kręcone w pierwszej dekadzie XXI wieku filmy charakteryzowały niewiarygodna wręcz brutalność, okrucieństwo i mrok. Krew lała się w nich obficie, bryzgając z plaśnięciem na boki.
W skład makabrycznej paczki wchodzili: Rob Zombie ("Dom tysiąca trupów", "Bękarty diabła"), Eli Roth ("Śmiertelna gorączka", "Hostel"), Alexandre Aja ("Blady strach", remake "Wzgórza mają oczy"), Darren Lynn Bousman ("Piła II", "Piła III"), Neil Marshall ("Zejście") i twórca pierwszej części "Piły" James Wan. Nadana przez dziennikarza nazwa nawiązuje oczywiście do legendarnej Rat Pack ustanowionej w latach 60. przez znakomite aktorskie gremium: Bogarta, Sinatrę, Deana Martina i Davisa juniora. Członków grupy zaś oprócz przyjaźni i wspierania nawzajem swoich filmowych projektów połączyło podobne podejście do filmów grozy.
"Komików nie krytykuje się za to, że są zbyt zabawni. Dramatów za to, że są zbyt dramatyczne. To reżyserom horrorów zawsze się obrywa za ich wizje" – mówił z przekąsem Darren Lynn Bousman, gdy "Piła III" dostała od stowarzyszenia Motion Picture Association of America (MPAA) kategorię R (widzowie poniżej 17. roku życia nie mogą oglądać bez asysty osoby dorosłej), co stanowi swoisty pocałunek śmierci w kinowej dystrybucji. "Film jest zbyt mroczny? O to przecież chodziło, to jest horror!" – irytował się reżyser.



Reklama
Potyczki z MPAA to stały motyw w karierze Splat Pack. Autorzy filmów, które publiczność ogląda, zasłaniając sobie ze strachu oczy dłońmi i powstrzymując odruch wymiotny, są zresztą z tego samego powodu chwaleni przez fanów gatunku – sprawili, że horrory znów stały się straszne! Po okresie wielkiej popularności filmów grozy w latach 80. i sukcesach serii "Koszmar z ulicy Wiązów" czy "Piątek trzynastego" w latach 90. nadszedł kryzys – horrory straciły wyrazistość. Między innymi dlatego, że producenci, bojąc się utraty wpływów z biletów, naciskali na łagodzenie wymowy i unikanie zbytniej przemocy – tak by MPAA uznała je za odpowiednie już dla widzów powyżej 13. roku życia. Obrodziło to filmami nijakimi w rodzaju "Koszmaru minionego lata" – z przewidywalnym scenariuszem, minimum krwi i przemocy oraz generalnie dość cukierkową wizją mroków kryjących się w ludzkiej duszy.
Reklama
Eli Roth, kręcąc niskobudżetową "Śmiertelną gorączkę", czy Rob Zombie, realizując współczesne exploitation "Dom tysiąca trupów", objawili się w tej sytuacji przede wszystkim jako fani horrorowej klasyki, składający hołd ulubionym filmom, takim jak "Martwe zło" czy "Teksańska masakra piłą mechaniczną". Wyraźna intencja powrotu do korzeni przyniosła im duże uznanie publiczności złaknionej nieskonwencjonalizowanych obrazów grozy. Jednak prawdziwy przełom nastąpił w 2004 roku wraz z premierą "Piły" Jamesa Wana. Wiele już napisano o fenomenie popularności tej serii, jej sadystycznym podtekście i całkowicie amoralnym stosunku do kwestii walki dobra ze złem. Pewne jest jedno – widzowie pokochali pana Jigsawa, który najokrutniejszymi metodami karze swoje ofiary za różne mniejsze i większe grzeszki, a "Piła" ustanowiła nowy kanon ultrabrutalnego horroru.
Jednak patrząc z perspektywy kolejnej dekady, wydaje się, że niewiele zostało z tej małej rewolucji splatpackerów. Po fali popularności i kilku filmach, które przy minimalnych budżetach przynosiły krociowe zyski, nadszedł czas stagnacji i coraz gorszych filmów. Głupawy "Hostel" Rotha czy niezdarnie poprowadzone "Lustr" Aji nieco ochłodziły entuzjazm wobec dokonań reżyserskiej paczki. Najnowsze dzieła kolegów też nie budzą zachwytu: konwencjonalny horror o duchach i nawiedzonych domach Wana ("Naznaczony") czy nikomu niepotrzebne zabawy trójwymiarem w "Pile 3D" oraz "Piranii 3D" (Alexandre Aja). Znów nie ma się czego bać.