Warto było poświęcić rok życia dla "Pacyfiku"?
Joe Mazzello: Ponad rok. Tylko zdjęcia w Australii trwały dziesięć miesięcy, do tego trzeba doliczyć przygotowania, zdjęcia w studiu. Ale bez wahania mogę powiedzieć, że warto. To było najważniejsze doświadczenie w mojej karierze. I najtrudniejsze.
Obaj zagraliście postaci historyczne: Roberta Leckiego i Eugene’a Sledge’a, żołnierzy, którzy brali udział w wojnie na Pacyfiku. Trudno przygotować się do takiej roli?
Badge Dale: Zanim zaczęliśmy zdjęcia, dostaliśmy tony materiałów do przeczytania. Opracowania historyczne, pamiętniki, książki, dokumenty. Scenarzysta Bruce McKenna spędził z nami godziny, rozmawiając o serialu. Ale najważniejsze, najbardziej wartościowe były dla mnie wspomnienia Roberta Leckiego, żołnierza, którego grałem, a także rozmowy z jego rodziną i przyjaciółmi. To one tak naprawdę pozwoliły mi zbudować tę rolę. Miałem gigantyczną tremę, wiedziałem, że oczekiwania tych ludzi są olbrzymie, bo gram kogoś, kogo oni kochali i podziwiali.
Reklama
Jaka była ich reakcja na serial?
Reklama
J.M.: Jeden z synów Eugene'a Sledge'a nie oglądał "Pacyfiku". Powiedział, że wierzy, że poradzę sobie z tą rolą, ale na razie nie może obejrzeć filmu, oglądać na własne oczy tych wszystkich okropnych rzeczy, które przydarzyły się jego ojcu. Ale drugi syn Sledge'a podziękował nam za to, co zrobiliśmy.
B.D.: Bob Leckie był takim typem człowieka, że pewnie gdyby żył, sam chciałby zagrać swoją rolę – co z tego, że byłby 60 lat starszy. Ale wdowa po nim przez cały czas bardzo mnie wspierała. Po premierze serialu powiedziała, że nie myślała, że aż tak dobrze sobie poradzę. To najlepsza recenzja, jaką mogłem usłyszeć.



Wszyscy aktorzy wspominają obóz przygotowawczy jako najtrudniejszy moment realizacji "Pacyfiku".
J.M.: I chyba dla wszystkich była to najcięższa praca w karierze aktorskiej. Chodziło nie tylko o to, by przygotować się fizycznie, ale także o to, by poczuć choć ułamek tego, co czuli żołnierze. Żyliśmy w spartańskich warunkach, mieliśmy ciągłe ćwiczenia, musieliśmy w znacznej mierze polegać na sobie nawzajem. Spaliśmy pod gołym niebem, jedliśmy żołnierskie racje, nosiliśmy wojskową bieliznę – wszystko, żeby film był jak najbardziej realistyczny.
B.D.: Ludzie padali jak muchy. Zanim zaczęliśmy kręcić sceny na morzu, pomyślałem: Fajnie, popływamy sobie. A to było piekło. Już po paru minutach ludzie zaczęli na siebie rzygać, cały czas towarzyszyła nam łódź z ekipą gotową zastąpić tych, którzy chorowali: byli tam operatorzy, dźwiękowcy, statyści. Na planie często dochodziło do wypadków, złamań, poparzeń. Jak kręciliśmy scenę mojej walki z jednym z japońskich żołnierzy, niechcący uderzyłem swojego przeciwnika kolbą w twarz. Aktor zalał się krwią, zszedł z planu, opłukał twarz i po pięciu minutach wrócił, mówiąc, że jest gotowy na zdjęcia.
Tom Hanks, który był współproducentem "Pacyfiku", przeszedł podobne szkolenia przed zdjęciami do „Szeregowca Ryana”. Dawał wam rady, jak przetrwać obóz?
J.M.: Mieliśmy jedną odprawę z Tomem. Zachęcał nas do tego, żeby włożyć w ten film całe siły, był jak generał, który zagrzewa wojsko do boju.
B.D.: Potem nie pojawiał się na planie. Producenci stwierdzili, że im mniej osób wokoło, tym łatwiej skupić się na roli. Gdy później musieliśmy dokręcić kilka scen w Hollywood, było już inaczej. Atmosfera siada, gdy przed oczami przebiega ci Tom Hanks.



Ale to dla was nie pierwszyzna, mimo młodego wieku obaj macie już bogatą karierę za sobą.
J.M.: Muszę przyznać, że miałem szczęście. Na samym początku kariery wystąpiłem u Stevena Spielberga, w "Jurassic Park", więc gdy zaproponował mi udział w "Pacyfiku", nie wahałem się ani sekundy. To geniusz kina, doskonale przygotowany do pracy, ma w głowie każdą scenę, jaką chce nakręcić. Wie, czego chce od siebie i od innych.
Badge, ty występowałeś m.in. u Martina Scorsese, ale karierę zaczynałeś na Broadwayu.
B.D.: Pamiętam mój pierwszy dzień na planie "Infiltracji". Scorsese podszedł do mnie i zaczął tłumaczyć, co mam robić. Jedyne, o czym byłem w stanie myśleć, to: „Jezu, stoi przede mną Martin Scorsese”. I nagle słyszę pytanie: "Zrozumiałeś?". Odpowiadam: "Jasne", ale myślę: "Kurwa, co mam teraz robić?". Nie zapamiętałem ani słowa z tego, co do mnie mówił. Teraz gram coraz więcej w filmach, ale moją miłością pozostaje teatr. Zaczynałem na scenie niezależnej, to był taki off-off-off-off-Broadway. Na widowni trzydzieści miejsc, znudzeni nowojorczycy, straszna trema, ale kocham to! Każdy spektakl to wyzwanie, okropny stres i jeszcze większa satysfakcja, że znów się udało.
Tak działa magia teatru?
B.D.: Wiesz, aktorstwo to nie magia. To czysty masochizm.