Jak Sarah Jessica Parker czuje się z etykietką symbolu seksu?

Nie mam z tym najmniejszego problemu. Gdy zaczynałam karierę, wielu uważało, że nie jestem wystarczająco ładna, aby grać główne role. Nawet ja tak myślałam. Aż w 1991 roku zagrałam u boku Steve’a Martina w "Historii z Los Angeles". Dzięki niemu uwierzyłam w siebie. I w to, że może nie jestem taka brzydka. Do dziś nie wiem, jak mu za to dziękować.

Reklama

Czy jako gwiazda filmowa potrafisz jeszcze wmieszać się w tłum jadący rano do pracy nowojorskim metrem?

Bez problemu. Na co dzień wolę bardziej swobodny styl niż ten ekranowy. Mimo swojego zainteresowania modą nigdy nie zaliczałam się do tych kobiet, które cały dzień potrafią spędzić na nowojorskiej Fifth Avenue. Z własnej woli sama nigdy nie wybrałam się na zakupy. Nie na tym opiera się moje życie.

Nie musiałaś chyba robić zakupów. Przynajmniej przez siedem lat pracy na planie „Seksu w wielkim mieście”.

To niesamowite, jakiego luksusu wtedy doświadczałyśmy – mnóstwo kreacji szytych było tylko i wyłącznie dla mnie. W dodatku dostawałam później wiele z tych torebek i butów. Część z nich od razu oddawałam na aukcje charytatywne, bo takie bogactwo było dla mnie zawstydzające.



Reklama

Podobno jako gwiazda serii i jej producenta zarobiłaś na niej 40 milionów dolarów.

Jestem wdzięczna za finansową wolność, jaką przyniósł mi sukces serialu. Dzięki niej mogę bardzo uważnie dobierać teraz każdą kolejną rolę. Gdybym miała tak duże pieniądze, cóż, wówczas byłabym prawdziwą filantropką!

Dobrze wiesz, co to bieda. Zaznałaś jej w dzieciństwie.

Wracałam do domu ze szkoły i nigdy nie wiedziałam, czy będzie w nim jeszcze elektryczność, czy w telefonie wciąż usłyszę sygnał. Nie zapraszałam do domu znajomych, bo wstyd ich było podejmować w takiej graciarni. Biedni materialnie, zawsze jednak byliśmy bogaci duchowo. Rodzice zabierali mnie i rodzeństwo do teatru, zapisali nas na lekcje muzyki i tańca.

W komedii "Miłość na zamówienie" zagrałaś dziewczynę zajmującą się zawodowym "wyprowadzaniem z domu" mężczyzn, którzy zbyt kurczowo trzymają się matczynej spódnicy. Czy sama próbowałaś kiedyś zmienić jakiegoś faceta?

Jestem wystarczająco dorosła, aby wiedzieć, że zmienienie drugiej osoby jest praktycznie niemożliwe. Można powalczyć jedynie o jakieś powierzchowne szczegóły. Poza tym zawsze instynktownie wiedziałam, na jakich mężczyzn należy stawiać. Mój mąż (Matthew Broderick – przyp. red.) ma bardzo pozytywne podejście do świata – kocha życie, kocha ludzi. Co tu zmieniać?



Będąc osobami publicznymi, żyjecie w związku praktycznie bez szansy na anonimowość.

Czasami przeszkadza mi, że ktoś bez pardonu ingeruje w moje życie. Nieraz wydaje się, że sprawy zaszły za daleko i nie mam ochoty swoimi problemami dzielić się swoimi problemami z całym światem. Ale poza tymi przypadkami – jest cudownie. Czuję, że mimo wszystko wciąż bardziej na byciu znanym korzystamy, niż z tego powodu tracimy. Miewamy zawody, doświadczamy porażek, święcimy triumfy. Wiedziemy bogate życie. I na to wszystko ciężko zapracowaliśmy. Żyjemy w czasach, w których uwielbiani są ludzie, którzy nie osiągnęli praktycznie nic. Czasami chce się im powiedzieć – zazdrość dokonań, nie sławy. Nie łakom się na pieniądze, bo ta droga prowadzi donikąd.

Jak często słyszysz pytanie o sposoby na utrzymanie tak znakomitej figury?

To pewnie kwestia organizmu, ale i zupełnie prozaicznego powodu: mam nianię do dzieci, więc dzięki temu więcej czasu mogę poświęcić na jogę. Nie muszę też sprzątać własnego domu, bo mam do tego wynajęte odpowiednie osoby.

Nigdy nie miałaś ochoty na zaprezentowanie tak świetnej figury w całej okazałości, nago na ekranie?

Nie. I jestem z tego dumna. Przez całą karierę udało mi się unikać rozbieranych scen i zamierzam przy tym zostać.

Rozmawiał Paul Sheehan/IFA