"Autor widmo"(AKA "Ghost writer")
USA 2010; Reżyseria: Roman Polański; Obsada: Ewan McGregor, Pierce Brosnan, Olivia Williams, Robert Pugh, Tom Wilkinson, Kim Cattrall; Czas: 128 min; Dystrybucja: Forum Film; Premiera: 19 lutego; Ocena 4/6
„Ghostwriter” Roberta Harrisa to książka wciągająca, solidnie napisana, błyskotliwa, inteligentna, ale nie wybitna. Im dłużej ją czytałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to materiał idealny dla Polańskiego. U Harrisa pojawiały się motywy, które reżyser uwielbia: motyw człowieka w wciągniętego w pułapkę sytuacji, której nie rozumie, surrealistyczna tajemnica, odcięte od świata miejsce akcji, politycznie niepoprawna intryga.
Nie pomyliłem się. Polański potrafił wygrać atuty powieści, jednocześnie tuszując jej słabe strony. Wadą numer jeden była jednostronność i jednoznaczność win Waszyngton za wojnę z terroryzmem, Londynu za polityczny serwilizm, CIA za wojenne zbrodnie. W filmie Polańskiego ani wina, ani odpowiedzialność nie są już tak jednoznaczne ani oczywiste, na ekranie toczy się gra racji i to przez długi czas toczy się tak, że nie bardzo wiadomo, kto i o co tak naprawdę tutaj gra. A w końcu i same racje przestają być istotne.
Literatura według Polańskiego
Polański zawsze czytał literaturę, do której się zabierał na sposób filmowy i zawsze potrafił podporządkować ją własnej wizji świata, pozorne oczywistości obciążyć wieloznacznością. Gdy Robert Evans dał mu „Dziecko Rosemary” Iry Levina, Polański nie był wcale zachwycony. Po pierwszych stronach uznał tę książkę za horror dla kucharek, dopiero po dokładnej lekturze, stwierdził, że to wymarzony dla niego materiał. Poddał powieść gruntownym przeróbkom. O ile pierwowzór sprawiał wrażenie ubranej w sztafaż horroru społecznej satyry na obyczaje amerykańskiej klasy średniej, o tyle scenariusz Polańskiego stawiał na mieszankę kina grozy najwyższej próby z pełnym dwuznaczności i nasyconym symbolami dramatem psychologicznym, rozgrywał całą intrygę w wielkim nawiasie między realnością a wyobraźnią. Pracując nad scenariuszem „Chinatown” Roberta Towne’a, wymógł na autorze znaczne skrócenie monstrualnej powieści. Dodał sporo od siebie i uparł się przy pesymistycznym zakończeniu.
Miał rację! To jemu Towne zawdzięcza swojego Oscara za scenariusz. Z dobrej zaledwie powieści wyszło arcydzieło, podnoszące celebrację motywów czarnego kryminału na poziom drugiego stopnia wtajemniczenia. Nie stylizacji retro, nie pustego hołdu dla kina noir, ale integralnej opowieści czerpiącej z tradycji, karmiącej się nią i ponad utrwalonymi nadbudowującej nowe znaczenia.
Tego właśnie oczekiwałem po „Autorze widmo”. I niestety nieco się zawiodłem, tak jak w przypadku „Dziewiątych wrót”. Z powieści Artura Pereza-Reverte Polański wykroił sprawny thriller – z mistycznym klimatem, napięciem, czarną ironią, niezapomnianymi scenami. Ale tego genialnego wyniesienia konwencji do rangi matrycy nowych znaczeń jednak zabrakło.
Z „Autorem widmo” jest podobnie. Każdy z elementów tego filmu z osobna jest niemal doskonały. Zdjęcia Pawła Edelmana budujące nastrój niewiadomego zagrożenia w zimnej przestrzeni. Trafiająca w tony i niuanse muzyka Alexandre’a Desplata, nieśpieszna narracja, żonglerka motywami, obracanie w palcach tajemnicy intrygi, gra aktorska z życiową rolą Ewana McGregora, autoironicznym Piercem Brosnanem i znakomitą, zaskakującą kreacją Olivii Williams. Ale choć wszystkie elementy zdają się do siebie idealnie pasować, to ułożone w całość pozostawiają jednak niedosyt. Wynikający chyba właśnie z tego, że choć układanka efektowna, to jednak brakuje w niej przestrzeni na coś więcej niż niedopowiedziane, ale jednak zgrane konwencją sensy.
Mistrz intrygi ucieka
Intrygę prowadzi Polański po mistrzowsku. Akcja rozwija się powoli. Scena po scenie, dialog po dialogu. Z wolna z owych sytuacji typowych dla gatunku, czyli powtarzalnych, paruje niepowtarzalny klimat. Polityczna fikcja z dreszczykiem wymyślona przez Harrisa opowiada o tym, że były premier Wielkiej Brytanii – Adam Lang (Brosnan) planuje wydanie własnych wspomnień. Wydawca niezadowolony z przysłanej wersji wynajmuje ghostwrittera (McGregor), by książkę poprawił. Jego poprzednik w tej roli zginął w tajemniczych okolicznościach. Następca beznadziejnie sentymentalne i konwencjonalne wyznania ma przerobić na książkę żywą i interesującą. Jedzie na odciętą od świata wyspę na Wschodnim Wybrzeżu USA, zimą, poza sezonem przy kiepskiej pogodzie. Lang razem z żoną Ruth (Williams) i resztą świty rezyduje w willi z wielką szklaną ścianą zwróconą prosto na ocean. Pisarz przystępuje do pracy, przeprowadza wywiady z Langiem. Pojawiają się jednak problemy. Ujawniony przez byłego brytyjskiego ministra Richarda Rycarta (Robert Pugh) dokument oskarża Langa o zlecenie porwania i przekazanie CIA czterech Pakistańczyków z brytyjskimi paszportami. Sprawą ma się zająć Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Zaczyna się polityczna gra o życie, a w jej cieniu najemny pisarz zaczyna swoje prywatne śledztwo: odkrywa nieścisłości we wspomnieniach Langa, trafia na ukryte przez swojego poprzednika materiały, bada okoliczności jego śmierci.
Być może największym sukcesem Polańskiego jest sam rozwój dramatu: rosnące odczucie, że w miarę stopniowego wyjaśniania się sprawy pogrążamy się w coraz mroczniejszą niejasność. W samym opowiadaniu przebija się rys fatalizmu, poczucie osaczenia złem, naznaczenia także tych, którzy walczą z nim pod sztandarami wojny z terroryzmem. Prześwieca też z całej historii typowy dla Polańskiego motyw przedstawienia świata jako wciągającej w głąb pułapki, zamiany własnego losu na inny. Bohater przekracza ramy zawodowego kontraktu – wypada z roli obiektywnego świadka, wchodzi w bliższe relacje, a na dodatek tradycyjnie już, jak Nicholson w „Chinatown”, jak Malanowicz w „Nożu w wodzie”, jak Depp w „Dziewiątych wrotach” idzie do łóżka z kimś, z kim pod żadnym pozorem nie powinien. I wpada w pułapkę świata, który zwariował, stracił sens, stał się grą widmowych racji. Moralnych, politycznych, zdroworozsądkowych.
Gorzkie smaki biografii
Polański znakomicie za Harrisem wygrywa szczegóły. Kluczowe znaczenie dla akcji mają tu telefon komórkowy, Internet (choć motyw rozwiązania akcji za pomocą kliknięcia linku w Google uważam za przesadnie naiwny), w końcu GPS. Scena, w której bohater wsiada do samochodu i daje się prowadzić poleceniom automatycznego pilota do miejsca, w którym dokona kluczowego dla akcji odkrycia, mimo całej ryzykowności konceptu, jest bodaj najlepszą w całym filmie. Pojawiają się także inne smaczki jak choćby powracający obraz ogrodnika zamiatającego liście natychmiast na powrót rozwiewane przez wiatr. Ładna metafora, która powróci w finale jako obraz bezsensu wiary w prawdę w świecie, w którym kłamstwo stało się usankcjonowaną metodą walki ze złem.
Ma też niestety „Autor widmo” i słabsze momenty, zwłaszcza w środkowych partiach. Za dużo w tym filmie celebrowanego bezruchu, flegmatyczności graniczącej z nudą, za wiele ogrywania konwencjonalnych chwytów aż do wyciśnięcia ostatnich soków, za wiele konwersacji stawiających pozorne, wysilone znaki zapytania, sugestii oczywistych jak romans premiera z asystentką. Opanowaną do perfekcji sztukę rozkładania na czynniki najpierwsze kina gatunków i składania ich w nową oryginalną całość próbował Polański rozciągnąć na dwa gatunki naraz – kryminał pożenić z politycznym thrillerem. Za wiele chyba chciał, bo czuje się jednak podskórną sztuczność tego zabiegu, szwy są zbyt widoczne, a mechanika zbyt przejrzysta.
Nie oznacza to, że „Autor widmo” to film nieudany. Szkoda tylko, że nie do końca spełniony. Była szansa na arcydzieło, wyszedł więcej niż solidny thriller podpisany wyrazistym śladem kina Polańskiego, ale nie naznaczony jego geniuszem. Zaprawiony do smaku gorzką ironią, tą poniekąd uniwersalną i tą osobistą. Często nadużywa się tych autobiograficznych odczytań filmów Polańskiego. Autobiograficzny kontekst „Pianisty”, choć realizowanego na podstawie nie swoich wspomnień, jest oczywisty. Ale już szukanie w zakończeniu „Chinatown” odwołań do getta albo tropienie w „Dziecku Rosemary” kompleksu żydowskiego to chyba przesada. Owszem Polański lubi aluzyjne gierki z własną biografią, często wplata w swoje fabuły ironiczne smaczki, co sprawia, że nawet amerykański sędzia mylił jego filmy z nim samym.
W „Autorze widmo” biograficzny podtekst polega na tym, że były premier, a w pewnym momencie i bohater nie mogą opuścić terytorium USA. Z Polańskim było tym czasem dokładnie odwrotnie: przez lata nie mógł tam pojechać, nawet po Oscara, teraz być może zostanie tam w końcu deportowany siłą. Ten motyw da się czytać szerzej w kontekście uwięzienia reżysera w czasie realizacji skojarzonym z sytuacją śledztwa na wyspie odciętej od świata. Dodaje ten trop filmowi goryczy, zamienia stale obecny w twórczości Polańskiego motyw bezradności wobec zła, w manifest niewiary w naprawę świata, obciążony fatalistycznym przekonaniem, że wobec zła można być tylko milczącym, bezradnym świadkiem.