Kino wbrew pozorom lubi wyraźne podziały. Nie tylko gatunkowe, lecz także twórcze, autorskie. Lubimy czuć się pewniej, wiedząc, czego spodziewać się po jednym czy drugim reżyserze, scenarzyście, a nawet aktorze. Tymczasem Michał Rosa wyłamuje się z tej reguły. Kręci filmy w różnych stylach, od wzorowanego na angielskim kinie społecznym "Gorącego czwartku" po psychologiczną "Rysę" czy metafizyczną "Ciszę". W "Szczęściu świata" wykonał największą woltę formalną. Nie zmienił fragmentu reżyserskiego krajobrazu, odmienił cały wszechświat. Film Rosy został chyba zaplanowany jako kino, w którym fragment, epizod, rozwibrowana narracja w zderzeniu z nienaganną plastyką kadrów, z cyzelatorstwem wizualnym (zdjęcia Marcina Koszałki) stworzą odrębną całość. Kino bardziej do czucia niż śledzenia fabularnych pułapek, do estetycznej rozkoszy, niekoniecznie zaś wielkiej satysfakcji poznawczej. I spełnienie było naprawdę blisko. Niewiele brakowało, żeby w pełni wybrzmiał wielostronny obraz relacji międzyludzkich, mieszkańców jednej śląskiej kamienicy, na przykładzie której zderzają się ze sobą relacje polskie, śląskie i niemieckie, czas międzywojnia i powojenna smuta, nazizm i przeczucie stalinizmu, a sex appeal z namiętnością bez pokrycia. Trudno jednak pisać o pełnym, nomen omen, szczęściu. Sukcesik bardziej niż sukces. Nowy film Rosy to estetyczna (w najlepszym tego słowa rozumieniu) błyskotka, przyjemnostka, ale chyba nie tytuł, do którego będziemy wracali latami. Mimo to szczerze doceniam i szanuję zarówno ambicje reżyserskie, jak i ich efekt. "Szczęście świata" daje bowiem widzom rzadki rodzaj odprężenia od publicystyki, gotowych tez, dokumentalnych pasaży. Jest osobną wyspą przyjemności w polskim kinie. Niedoskonałą, ale na swój sposób wyjątkową.

Reklama

Samotną wyspą jest też śląska kamienica usytuowana w centrum jakiegoś świata, a może jednak na jego rubieżach... W każdym razie kamienica z korzeniami wyrwana z kontekstu, bez żadnego sąsiedztwa, odrębna. Jako architektoniczna bryła przypomina – na wielokrotnie mniejszą skalę – "Grand Budapest Hotel" z filmu Wesa Andersona. Wewnątrz kamienicy rodzą się rozmaite namiętności, toczą dyskusje, dochodzi do "małych zbrodni małżeńskich" albo przygotowań do wojennej "wielkiej włóczęgi". Film Rosy jest bowiem równolegle filmoznawczym rebusem, pełnym mniej lub bardziej zawoalowanych odnośników, skojarzeń, celnych inspiracji. Kłopot jednak w tym, że pomimo niektórych świetnych ról aktorskich (przede wszystkim porywającego Dariusza Chojnackiego w roli Rufina), trafnie dobranej muzyki akordeonowej skomponowanej i napisanej przez wirtuozów z Motion Trio, wreszcie zdjęć Marcina Koszałki, niewiele w gruncie rzeczy obchodzą nas problemy bohaterów: botanika doglądającego swoich roślinek, genialnego matematyka amatora, prowadzącego śledztwo dziennikarza, chłopczyka przeczuwającego swoje żydowskie pochodzenie i jego sfiksowanej na punkcie higieny matki. Postaci rozrzedzają się i nikną, stanowiąc wobec siebie lustrzane historie jakich wiele, trochę zbyt natrętnie spinane afektem do tytułowego "szczęścia świata", czyli "dyskretnego obiektu pożądania" całej kamienicy: niekoniecznie cnotliwej, za to wyjątkowo pięknej panienki Róży.

Różę zagrała natomiast Karolina Gruszka i to był na pewno obsadowy strzał w dziesiątkę. Od aktorki trudno oderwać wzrok. Uroda czysto zewnętrzna nie załatwiłaby całej sprawy, ale od Róży - Gruszki bije dziwny kinogeniczny blask, coś w rodzaju wewnętrznego światła, które jest samą niewinnością, beztroską wiecznego dziecka, czystym urokiem. Ponętna, wyperfumowana, w atłasowym szlafroczku, z kieliszkiem wina w dłoni uczy mieszkańców kamienicy tańca. Obdarowuje ich uśmiechem, nie jest wcale zdemoralizowana, tylko piękna. Piękna, tajemnicza i mądra. Dostawszy się w kleszcze historycznej matni, Róża wyrazi zdziwienie, nie rozpacz. Na pytanie gestapowca o uprawiany zawód, odpowie bez wahania: "Jestem szczęściem świata". Ma rację, zawód: szczęście.

Szczęście świata; Polska 2016; reżyseria: Michał Rosa; dystrybucja: Kino Świat; czas: 98 min; w kinach od 23 grudnia