"CODA"
Pooscarowy cyrk medialny odbierający rozgłos należny samej sztuce filmowej to oczywiście nic nowego. Przed pięcioma laty pomylenie kopert wzbudziło większą sensację niż przełomowy "Moonlight". Teraz historia poniekąd się powtarza i to w paru aspektach: znów niespodziewany moment triumfu zostaje przyćmiony przez tabloidowy incydent, znów wygrywa kino niezależne, znów podnosi ono temat wykluczenia społecznego.
"CODA" nie jest tak wyrafinowana jak "Moonlight". Estetycznie przypomina raczej "Green Book", triumfatora sprzed trzech sezonów. Jest podobnie prostolinijna i amerykańska w swej dynamice. To kino emocji. Kino "słuszne", ale i znakomite w swoim rodzaju. I wcale nie tak banalne, jak chcieliby to widzieć zblazowani polscy krytycy, przykładający te same narzędzia poznawcze do każdego przypadku, przywiązani ponad miarę do wyuczonych schematów myślowych i kodów kulturowych. Jest w tym nawet pewna ironia, zważywszy na to, że mówimy o filmie o potrzebie komunikacji wychodzącej poza określone ramy.
Już akronimiczny tytuł wprowadza niejednoznaczność. "CODA" odnosi się do terminu muzycznego, lecz także rozwija w Child of Deaf Adults (dziecko głuchych dorosłych). To właśnie charakteryzuje Ruby (fantastyczna Emilia Jones), utalentowaną wokalnie licealistkę, która chętnie opuściłaby rodzinne gniazdo, gdyby nie była pozornie niezastąpioną tłumaczką swoich bliskich i ich swoistą łączniczką ze światem zewnętrznym.
Oscar (a wcześniej inne znaczące nagrody, w tym BAFTA) za scenariusz adaptowany wzbudził nie mniejsze kontrowersje niż statuetka za najlepszy film - wszak "CODA" stanowi remake francuskiego komediodramatu "Rozumiemy się bez słów". Teoretycznie wystarczyło więc przetłumaczyć materiał źródłowy na inny język. W praktyce jednak Sian Heder, również reżyserka, ulepszyła oryginał pod każdym względem. Nie tylko bardziej precyzyjnie rozłożyła akcenty dramaturgiczne, tonalne przejścia od humoru do wzruszenia, ale też bezbłędnie przełożyła historię na amerykańskie realia, przenosząc akcję z farmy do wioski rybackiej w Massachusetts. Twórczyni dorastała właśnie w tym regionie Nowej Anglii na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego i doskonale rozumie tamtejsze rodzinne tradycje rybackie.
"CODA" z większą swobodą łączy też poważny temat zależności między niepełnosprawnością a sytuacją ekonomiczną z uniwersalnymi motywami młodzieżowymi, jak pierwsza miłość, szkolni prześladowcy, perspektywa studiów z dala od domu. Stąd też zarzut o uproszczenia fabularne mija się z celem, jakim jest formuła "young adult", wyraźnie dostosowana do percepcji starszych nastolatków, tak jak to miało miejsce w przypadku nie mniej udanych filmów "Twój Simon" czy "Nienawiść, którą dajesz".
Co ponadto istotne, o ile w pierwowzorze w role głuchych postaci wcielali się aktorzy słyszący, tak "CODA" stwarza pole do popisu dla odtwórców z utratą słuchu: Marlee Matlin, Troya Kotsura i Daniela Duranta. Ma to niepodważalne znaczenie nie tylko w kontekście inkluzywności, ale i autentyzmu, na który wyrazistość mowy ciała aktorów pracuje w sposób niedostępny najlepszym imitatorom. Kotsur zasłużenie otrzymał Oscara jako drugi dopiero głuchy aktor i pierwszy mężczyzna - pierwsza była Matlin, wyróżniona jeszcze w latach 80. za "Dzieci gorszego Boga".
W filmie słyszymy świetną muzykę, jak "Something's Got a Hold Me" Etty James, "Let's Get It On" Marvina Gaye'a, "Both Sides Now" Joni Mitchell czy "Starman" Davida Bowiego. Kluczowy jest jednak moment ciszy - niesamowita scena koncertowa z wyciszonym dźwiękiem diegetycznym i kamerą rejestrującą wrażenia na twarzach rodziców i brata bohaterki, dotąd zdystansowanych do jej pasji, a teraz odkrywających jej talent za sprawą obserwacji reakcji osób trzecich.
Głuchota rzecz ludzka, ale nigdy nie wolno być głuchym na potrzeby innych. Szukając analogii w świecie muzycznym, oscarowy laureat nie tylko pod względem ładunku sentymentalnego jawi się niczym "I Will Always You" - piosenka Dolly Parton rozsławiona przez Whitney Houston. I jako cover lepszy od oryginału "CODA" trafia we wszystkie właściwe nuty.
Gdzie zobaczyć: Apple TV