Co młodzież (ta 35 + też) zna lepiej: mitologię czy sagę „Gwiezdnych wojen”? Co przenika do języka, do popkultury i kultury? Jaki mamy największy rozrywkowy symbol naszych czasów? I czy jeśli nie zdewaluowaliśmy słowa „kultowy”, to czy pierwsze trzy – w kolejności powstawania – filmy GW nie zasługują na to, by tak je na zawsze nazywać?
Każda saga musi mieć swój koniec. J.J. Abrams w części IX, i ostatniej z nowej trylogii (a nawet ponoć ostatniej w ogóle), postawił na rozwiązania ostateczne i w jego zamyśle spektakularne. Ale – jak to w świecie Gwiezdnych wojen bywa – dające jeszcze możliwość na nowe otwarcie. Poza Yodą i Vaderem przywołuje niemal wszystkich istotnych bohaterów. Nawet tych, którzy w fabule sagi zostali uśmierceni. Taki manewr znajduje oczywiście w scenariuszu ważne usprawiedliwienie, ale tych, którzy niemal co rok stawiają się w kinie, by zobaczyć nową produkcję, chyba to już przerasta.
Wchodząc do kina na początku czujemy oczywiście magię. Zwężające się żółte napisy, słynny muzyczny temat i gwiazdy, które nagle przenoszą nas w wir akcji. Wszystko to doskonale znamy. I choćby nie wiem co się działo, jeśli płynie w nas krew kinomana (nie tylko fana serii) będziemy mieć gęsią skórkę i uśmiech, jaki ma dziecko na widok Św. Mikołaja. Niestety, dalej prezentów nie ma. A może inaczej: jest ich zwyczajnie za dużo i są takie same, jakie już pod choinką kiedyś były. Gra za mocno odbywa się na naszych sentymentach, skojarzeniach. Twórcy „Skywalker. Odrodzenie” są po uszy zakochani w swoim świecie. Robią co mogą, by zbudować kolejne symbole: zarówno w sferze scen, które mamy traktować jako ważne, być może kultowe, jak i wprowadzając przedmioty i postaci, które łatwo będzie zmonetyzować.
Na tym najbardziej ucierpiał język filmu. Pomiędzy przygodówką dla dzieci, lekko ckliwym dramatem rodzinnym, scenami walk na planetach i w kosmosie zaginęła magia, swoboda, oddech, który jest potrzebny, by bajkę, w której giną ludzie i stwory, przystępnie przyjąć. Choć rzeczywiście kilka scen jest naturalnie zabawnych. Spokojnie, obejdzie się bez spoilerów, ale ta z latarką, odrzucane amory Poe Damerona – takich drobnych, ale dopracowanych niuansów w poprzednich częściach było więcej. Ale sami przyznacie, że wątek nagłej zmiany C-3PO aż prosił się o mocniejsze wykorzystanie, zagranie nim, zbudowanie na nim tła.
Najlepszym, cudownie odświeżającym, co dane nam było obejrzeć w mijającej dekadzie z serii, był „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”. Najlepszym, bo otwartym na nawiązania daleko wykraczające poza tylko świat Disneya/Lucasa. Bawiący się konwencją, ale i grający sentymentalną nutą z niezwykłym smakiem. Tak, że widziałem fanów, którzy wychodząc z kina mieli łzy w oczach. Na pokazie „Skywalker. Odrodzenie” sceny, które miały wzruszać, u części osób wywoływały niekontrolowane wybuchy śmiechu. A sentymentalną pałką jesteśmy stukani w głowę z infantylnym zacięciem, czego przykładem niech będą pojawiające się na chwilę triumfujące Ewoki (dla niezorientowanych: to te „misie”, które pamiętacie z poprzednich części).
Oczywiście powie ktoś, że symbole w filmach, które złożone są z wielu części, muszą powracać. Bond musi się przedstawić i zamówić wiadomego drinka. Harry Potter gra w dziwną grę na miotle. Ale od takiej zabawy mieliśmy w Gwiezdnych Wojnach wspomnianą muzykę, napisy, miecze świetlne, stroje i ryk Chewbaki. Film pewnie obejrzymy, bo da się on obejrzeć. Ale ile razy będziemy w stanie do niego powrócić? Czy cytaty wejdą do naszego języka? Mam co do tego złe przeczucia.
Ocena? Jeśli „Imperium kontratakuje” czy „Powrót Jedi” to mocna dziesiątka i rzecz historyczna, jeśli „Łotr 1” to przyjemna rozrywka na świetnym poziomie numer 7, to „Skywalker. Odrodzenie” zasługuje co najwyżej na 4-5.
Pojawia się coraz częściej teza, że to ostatnia z części właściwej sagi. Jeśli tak miałoby być to z jednej strony żal będzie ogromny. Z drugiej – jeśli kontynuacja miałaby się odbywać na tym poziomie, to może i dobrze.
„Skywalker. Odrodzenie” to kolejny dowód na nadprodukcję filmowej rozrywki. Lawirując pomiędzy premierami dostępnego coraz powszechniej Netflixem z workiem do oglądania bez dna, Disney z uporem, krok po kroku, budował równolegle swoje wielkie imperium. W tym roku popsuł jednak niemal wszystkie legendy, które kojarzyły się dobrze z jego przeszłością: „Król lew”, „Kraina lodu”, „Gwiezdne wojny”. Oczywiście odnotuje też – mimo złych opinii - krociowe zyski, które pozwolą mu na budowę własnej gwiazdy śmierci, czyli wielkiego serwisu streamingowego, który stanie do walki z Netlfixem.
Ale co nas, widzów, to obchodzi?
A dzieci-fanów (w każdym wieku) zwyczajnie mi bardzo żal.